MAKIETA

W tuincentrum w naszym mieście, co roku, na Boże Narodzenie odbywa się pokaz makiety świątecznej. Zawsze tam jedziemy, bo jest na co popatrzeć.

Centrum ogrodnicze mieści się w przerobionej szklarni. Oprócz roślin i rzeczy z nimi związanych, kupić można m.in zapachy do domu, komplety zestawów obiadowych, czy gadżety dla zwierząt domowych. Co roku, zimą pojawiają się oczywiście rzeczy świąteczne. Oprócz choinek, kupimy bombki, Mikołaje, światełka, ale najlepsze i najpiękniejsze są tam dekoracje bożonarodzeniowe i zimowe. W tym roku nawet ruchome 🙂

Co roku, najważniejszym punktem wystawy jest sporych rozmiarów makieta. Pracownicy sklepu przygotowują ją już w październiku. Zawsze cieszę się na jej widok, jak dzieciak. Jest naprawdę na co popatrzeć. Dbałość o szczegóły jest niesamowita. Na makiecie znajdują się nie tylko typowe krajobrazy holenderskie z wiatrakami i kanałami, ale też są góry, stoki i wyciągi narciarskie, które się ruszają. Zresztą nie tylko one. Można zobaczyć ruchome figurki ludzi, zwierząt, lunapark, sklepy ze świecącymi witrynami, bary, wiatraki a to wszystko otoczone mnóstwem światełek. Uwielbiamy z Panem Mężem takie atrakcje. Zresztą uważam, że takie rzeczy są bardziej dla dorosłych. Dzieciaki biegają dookoła, chcą wszystkiego dotknąć a raczej nie wolno, bo to misterna robota i o usterkę łatwo.

Oprócz typowo zimowej makiety, zrobili też mniejszą… halloweenową! W zeszłym roku jej nie było. To raczej tegoroczny debiut. Wyglądała świetnie! Nawet było słychać śmiech czarownic. Zamarzyła mi się taka w domu. Ogólnie Pan Mąż chce w przyszłości zbudować makietę kolejową. Chyba dołączę do niego 🙂

W tym czasie, w centrum pojawia się oddzielny dział z elementami do budowy makiety: sztuczne góry, łąki, trawniki, drzewa, figurki i wiele innych rzeczy a także żywy mech, którego było sporo na makiecie.

W sklepie można się zaopatrzyć standardowo w stroiki i gadżety świąteczne, przecenione jesienne figurki do ogrodu i mnóstwo różnych roślin. Ja kupiłam dwie średniego rozmiaru czerwone gwiazdy betlejemskie.

Choinka jeszcze leży w pudle. Czeka na przyszły tydzień, ale stroik w salonie już jest: świece+ gwiazda betlejemska.

A obok „kominka” stanął Św Mikołaj.

Do następnego 🙂

POSZŁAM TYLKO PO LAMPKI…

Chciałam kupić lampki choinkowe, ale na baterie, bo jeszcze jedne przydałyby się przed domem. W tym celu udałam się do kringloopa. Nawet tam, niemal wszystkie ozdoby świąteczne były wykupione.

Lampki jakieś były, ale na prąd. Takich nie potrzebowałam. I gdy tak grzebałam wśród światełek, wpadły mi w ręce takie jedne, w sumie mało świąteczne. Na prąd 🙂 Dwanaście drewnianych serduszek z malutkimi diodami. Powiesiłam w salonie. Chyba zostawię je na cały rok.

Co jeszcze? Dwa świąteczne gadżety: coś w stylu kuchennej ściereczki (nie znam nazwy) w świąteczny motyw i materiałowy bałwanek, który zawisł na klamce kuchennego okna.

A na koniec, natknęłam się na coś, co musiałam mieć 🙂 Uwielbiam rzeczy związane z jesienią i Halloween. Znalazłam trzy dynie (w tym dwa lampiony), które są naprawdę świetne 🙂 Kocham dynie! Przydadzą się na przyszły rok.

Zrobiłam kilka zdjęć rzeczom, które były w kringloopie. Jak zwykle dużo talerzy, naczyń do zapiekania, półmisków, szklanek i kubków.

Zawsze zatrzymuję się przy ozdobnych puszkach. Nie potrzebuję żadnej (na tę chwilę), ale lubię je oglądać, bo niektóre to naprawdę cudeńka. Jeszcze chyba nigdy nie byłam w kringloopie, w którym nie byłoby puszek.

Zegarki też mnie interesują. Uwielbiam zegary. Marzy mi się taki wysoki drewniany z wahadłem. Pan Mąż kręci trochę nosem, bo się z horrorem kojarzy.

Ubrania też czasem oglądam. Ostatnio tylko przelotem. W ciuchach nie chciało mi się grzebać, a szkoda, bo może znalazłabym fajne jeansy. Ostatnio, gdy robiłam porządek w szafie, spakowałam rzeczy do specjalnego kontenera na ubrania (są niemal identyczne, jak w Polsce, z tym że nie ma czerwonego krzyża) a potem zorientowałam się, że wyrzuciłam spodnie, w których chodziłam… No nic, jak to się mówi: są zyski, są straty. Teraz natknęłam się na kieckę z kapeluszem, która nadawałaby się na imprezę halloweenową 🙂

Do następnego 🙂

ŚWIĄTECZNE MIASTECZKO I JARMARK

To był drugi w moim życiu jarmark bożonarodzeniowy. Tu, w Holandii jest ich sporo. Mogliśmy jechać np do Maastricht lub niemieckiego Akwizgranu, ale wybrałam malutkie miasteczko Valkenburg (Limburgia), bo tam jarmark jest inny, nietypowy.

Dlaczego nietypowy? Bo znajduje się w grocie, pod ziemią. Musiałam to zobaczyć. Bilety kupiłam wcześniej online. Kerstmarkt Gemeentegrot, to największy w Europie podziemny jarmark bożonarodzeniowy, znajdujący się w Jaskini Miejskiej. Jest naprawdę charakterystyczny i ma szczególną oprawę, bo wchodzi się do prawdziwej starożytnej jaskini we wzgórzu Cauberg. W tej części Holandii wcale nie jest płasko 🙂 Zimą Valkenburg zamienia się w świąteczne miasto. Wszędzie są światełka, Mikołaje, choinki i inne gadżety związane z Bożym Narodzeniem. W tym roku Christmas Town Valkenburg zostało uznane za najlepsze miejsce świąteczne. Znalazło się też na liście European Best Destination. A w 2018 roku zdobyło tytuł „Europejskiego Miasta Bożego Narodzenia.”

Oprócz ozdób były też stoiska z różnymi pamiątkami czy rzeczami związanymi ze świętami. Można było kupić np świąteczne koce, obrusy, gipsowe figurki (robione na miejscu), zabawki choinkowe, maskotki, skarpety wełniane a także jedzenie (przeważnie słodycze).

Dookoła stało mnóstwo choinek. Za 1€ można było napisać na karteczce swoje życzenie, włożyć do bombki i powiesić na drzewku.

Oprócz jarmarku w grocie, był też mały kerstmarkt na mieście. Stały drewniane domki z pamiątkami i jedzeniem. Przeszliśmy się po mieście.

Po zobaczeniu wszystkiego, co nas interesowało, poszliśmy do włoskiej pizzerii. Knajp i restauracji jest tam ogrom i wszystkie przeżywały oblężenie. Ludzi mnóstwo. Słychać było język holenderski, polski, niemiecki a nawet hiszpański. Potem zatrzymaliśmy się przy budce z plackami ziemniaczanymi. Do nich można było dobrać pieczarki z cebulą i sosem. Były trzy do wyboru, w tym czosnkowy. Wybrałam jakiś ziołowy i to był strzał w dziesiątkę! To były najlepsze pieczarki jakie w życiu jadłam.

Weszliśmy też do sklepu z gadżetami świątecznymi. Dla maniaka zakupów taki sklep, to raj na ziemi. Ja zawsze szukam magnesów i tym razem kupiłam trzy 🙂 A Pan Mąż wrócił do domu z małym kominkiem ledowym. Fajna rzecz, w salonie stoi i od razu jest przyjemniej 🙂

Do następnego 🙂

MINĄŁ LISTOPAD…

Nadszedł wreszcie chyba najbardziej lubiany zimowy miesiąc. Nawet nie wiem, kiedy czas zleciał i niedługo będą święta. W listopadzie w niektórych domach można było już zobaczyć ubrane choinki. Światełka na zewnątrz też się pojawiły. My czekamy do 6-7 grudnia.

Tydzień po Halloween, w miejscowości obok, pojawił się lunapark. Był to typowo halloweenowy kermis. Oczywiście poszliśmy. Było mnóstwo atrakcji. Nie skorzystałam ze wszystkich, bo zawał gotowy. Dookoła muzyka, sztuczna mgła, światła, przebrani ludzie i wiszące straszne kukły. To nic, że padało, to nic, że było zimno. Holendrom to nie przeszkadzało. Nam też, bo zabawa była świetna! Wyglądało to trochę, jak z horroru. Brakowało tylko czającego się gdzieś mordercy 😉

Pan Mąż oczywiście poszedł strzelać, bo stwierdził, że znowu jakiegoś miśka dla mnie wygra. Co wygrał? Gówno. Dosłownie, bo taką maskotkę sobie wybrałam 🙂

Sąsiadka przyniosła nam babeczki kokosowe, które sama piekła. Ze trzy dni je jedliśmy. Były pyszne.

Jeden z zachodów Słońca, czyli powrót z pracy.

Rzeczy do domu z Lidla. Komplet noży zawsze się przyda. Były dwa rodzaje: w pastelowe kropki i czarne. Padło na czarne. I lusterko dwustronne, z jednej strony powiększające. Stare już zdezelowane, więc potrzebne nowe i akurat się trafiło.

W Polsce Mikołaj z prezentami pojawia się 6 grudnia. W Holandii piątego. Ale wcześniej, bo już w listopadzie, wita się z dzieciakami. Przypływa łodzią albo przybywa konno. Od tego momentu, do 5 grudnia holenderskie dzieci, codziennie znajdują w butach drobne prezenciki. Główny i najlepszy prezent Mikołaj przynosi 5 grudnia. U nas w mieście jest mały port i Mikołaj wysiadł z łodzi. Pojawiły się tłumy ludzi, głównie rodzice z dzieciakami. Policja kierowała ruchem, wszędzie można było dojrzeć pomocników Św Mikołaja i ozdoby mikołajowe. Taka tradycja i istne szaleństwo 🙂

A w szpitalu w Rotterdamie można zobaczyć takie oto słonie i ich kupy 🙂

Pan Mąż przyciął śliwkę i mamy nadzieję, że odrodzi się na nowo i da owoce. Ja powiesiłam na niej karmę dla ptaków. Najwyższa pora.

Zaczął się Mundial i w supermarketach pojawiły się słodycze i przekąski w pomarańczowych kolorach, np pączki z dziurką. A że zbliżają się święta, to w Holandii czas na marcepan. To znaczy słodycze marcepanowe są dostępne cały rok, ale przed Bożym Narodzeniem jest tego istne zatrzęsienie. Są smaczne, ale dla mnie za słodkie. Holendrzy kochają marcepan, ale świnię z tej masy widziałam pierwszy raz 🙂

Gotowe dania i pyszne sery w markecie:

W centrum ogrodniczym, tam gdzie mamy lekcje holenderskiego są ozdoby bożonarodzeniowe. Jedna bardzo oryginalna, bo zrobiona z pnia drzewa, do którego doczepiono gałęzie świerku (coś a la palma) i powieszono lampiony. No i oczywiście ubrana choinka. Obok niej widać schody na górę. Tam mamy lekcje, za tymi białymi drzwiami.

A na koniec hit. W Lejdzie, w jednej z holenderskich drogerii Kruidvat, pojawiła się oryginalna reklama… wibratorów. Napis na banerze reklamowym głosił: „Sinterklaas is niet de enige die komt dit jaar.” I zachęcał do zakupu, bo wibratory były przecenione o 50%. Można ten tekst przetłumaczyć na: w tym roku Św Mikołaj nie jest jedynym, który pojawi się, dotrze a dobitniej – dojdzie 🙂 Okazało się, że była to akcja lokalna a za reklamę odpowiada oddział w Lejdzie. Holendrzy to naród wyluzowany i większości się taka reklama podobała. Ale byli oczywiście i tacy (w mniejszości), którzy się oburzyli, no bo przecież do tego sklepu wchodzą też dzieci. Dyrekcja oddziału zlikwidowała reklamę. Swoją drogą, nie wiedziałam, że tutaj w drogerii można kupić taki sprzęt. Okazuje się, że Kruidvat wibratory sprzedaje już od kilku lat.

Do następnego 🙂

THRILLER I KRYMINAŁ

Skończyłam czytać dwie ciekawe książki. Dla odmiany sięgnęłam po polskiego autora a potem po angielską autorkę thrillerów, której jedną książkę już czytałam. Była to „Czarownice nie płoną” i znowu chciałam się przekonać, czy warto przeczytać kolejną.

„Martwy ptak” Macieja Kaźmierczaka, to wyjątkowo krwawy kryminał. Akcja zaczyna się dziać właściwie od pierwszych stron. W Łodzi dochodzi do makabrycznych zbrodni. Łączy je intrygujący schemat- seryjny morderca pozbawia ofiary palców a w ich usta wkłada martwe ptaki. Nad sprawą pracuje dwoje śledczych: komisarz Kyrcz i podkomisarz Szolc. Sprawca nie pozostawia po sobie żadnych śladów, jest perfekcyjny. W końcu jednak popełnia błąd… W całą sprawę zostaje wplątana Laura Wójcik – rysowniczka. Dziewczynę fascynuje śmierć, szczególnie ptaków. Dlatego intrygują ją ostatnie zbrodnie. Wstrząsające wydarzenia skłaniają ją do przemyśleń nas swoją przeszłością, bo dziwnym trafem, jest autorką portretów kolejnych ofiar mordercy.

Czyta się szybko, prowadzone śledztwo jest fascynujące. Niektórych wątków można się domyślić. Pojawia się myśl: jak to? Koniec? Musi być coś jeszcze, bo książka nie może się tak zakończyć. I na końcu jest bomba! Mnie zatkało 🙂 Pozycja godna polecenia dla fanów kryminałów i kryminalistyki.

„Noc, kiedy umarła” Jenny Blackhurst, to thriller, w którym na początku nie wiadomo o co chodzi, co tu się narobiło. W noc swojego ślubu, podczas przyjęcia weselnego, Evie Bradley rzuca się z klifu do morza. Zwłoki nie zostają odnalezione. Samobójstwo? Policja ma wątpliwości i jak zawsze w takich wypadkach pierwszym podejrzanym jest mąż – Richard Bradley. On również nie wierzy w samobójstwo. Nie traci nadziei, że jego żona wciąż żyje. Tylko Rebecca Thompson, najbliższa przyjaciółka jego żony nie ma wątpliwości – wie, że Evie zginęła. I wie również dlaczego, bo znała ją jak nikt inny. I nawet kiedy otrzymuje smsa o treści: „Mogłaś mnie uratować”, wciąż jest przekonana, że poznała najczarniejsze tajemnice Evie. Ale czy wszystkie?

Dwie najlepsze przyjaciółki, a mimo to zupełnie różne. Jedna z bogatego domu, dusza towarzystwa, którą uwielbiają ludzie. Druga, z typowej klasy średniej, spokojna i poukładana. Na studiach- typowa kujonka. Jedna za drugą by w ogień skoczyła. Do czasu, aż wychodzą na jaw dziwne rzeczy. W książce jest zmiana czasów, ale czyta się dobrze. Fabuła ciekawa, koniec też. Dobry scenariusz na film. Polecam 🙂

A ja teraz czytam zupełnie coś innego, coś z komedii, ale o tym innym razem 🙂

Do następnego 🙂

ZUPKI CHIŃSKIE

Dzisiaj będzie o jedzeniu, ale tym niezbyt zdrowym. O jedzeniu, które uzależnia. O jedzeniu, które jest w każdym supermarkecie i które jest znane na całym świecie. Ja jestem przykładem tego, że bez zupki w tygodniu, nie ma obiadu 😜

W domu mamy tak zwaną „zakazaną szufladę”. Co tam jest? Słodycze Pana Męża i moje zupki chińskie. Mam już swoje ulubione. Kiedyś, w Polsce jadłam tylko te z Amino. Teraz mi nie smakują. W polskim sklepie wybieram teraz tylko Knorr – pieczony kurczak. Zapasy robię w holenderskim markecie. Nie w Lidlu, bo uważam, że tamtejsze zupki są niedobre. Kupuję je w Albert Hijnie albo MCD. Wybór jest tutaj ogromny.

Zacznę od tego, że czytałam iż zupki chińskie wcale nie pochodzą z Chin. Wynalazcą zupek instant był Momofuko Ando. Urodzony na Tajwanie, skończył studia w japońskim Kioto. Według jego założenia, zupy błyskawiczne miały pomóc w niedoborze żywności w czasach powojennych. W 1948 roku założył firmę Nisshin Foods, która 10 lat później zajęła się produkcją znanych dzisiaj zupek chińskich. Ando z wyboru był Japończykiem, więc można stwierdzić, że to tak naprawdę japońskie danie. Dlaczego więc zupka chińska jest chińska? Wszystko za sprawą pierwszej zupy, która wyszła z fabryki. Nazywała się Ramen drobiowy, a jest to danie typowo chińskie. I tak przyjęło się nazewnictwo, które obowiązuje do dziś.

Glutaminian sodu- to on czyni zupki smacznymi, bo nie ukrywam- są dobre. I ja często je jem. Po prostu lubię. Czasem trzeba na szybko żołądek zapchać. Holendrzy też je lubią, często w pracowniczych kantynach, oprócz automatów do kawy, są też zupki typu „gorący kubek”. Jest trochę chemii w tych produktach, ale najbardziej szkodliwy jest makaron, który podobno długo zalega w żołądku. E319- produkt uboczny stosowany w przemyśle naftowym. Stosowany jest w tego typu makaronach jako przeciwutleniacz. Składnik ten pojawia się nie tylko w przemyśle spożywczym, ale też kosmetycznym czy chemicznym. Dzisiaj producenci zupek w dużej mierze odeszli od składników mocno konserwujących i poprawiających smak.

W holenderskich marketach znajdziemy zupki w torebkach, ale też w pudełkach. I nie tylko zupki, bo są też makarony po włosku z pomidorami, czy innymi warzywami, np z brokułami. Smaki różne. Jeszcze muszę wspomnieć o dużych torbach z zupami. Są to gotowe zupy, np pieczarkowa czy cebulowa, które wlewa się do gara, podgrzewa, można po swojemu doprawić i jeść. Te wydają mi się ciut zdrowsze od tych małych z makaronem.

Ja ostatnio wybrałam zupę w innym opakowaniu, bo w puszce. Takich też jest tu duży wybór. Padło na pomidorową z cienkim makaronem i klopsikami z mięsa. Czy skład z opakowania był w środku? Był. Kilkanaście okrągłych mięsnych kulek, trochę makaronu i krwisty kolor zupy. Jak smakowała? Dla mnie za słodka. Dodałam trochę pieprzu, soli nie trzeba było. Klopsy nawet dobre. Nie pomyślałam, żeby dodać śmietany.

Nie było to koszmarne danie, ale jak dla mnie i tak wygrywają zupki z ohydnym makaronem. Co ciekawe, polskie instant są większe od tych holenderskich. Polska- 70g, holenderska- 60g.

I na koniec, na powyższym zdjęciu, przykład gorących kubków, które lubię najmniej. To te są najczęściej na kantynach. Spróbowałam raz. Były mdłe. Obrzydliwy makaron wygrywa 🙂

Do następnego 🙂

STAMPOOT

Dzisiaj po pracy chciałam zjeść coś szybkiego, najlepiej jakiegoś gotowca. Pan Mąż postanowił ugotować zupę, ale ja chciałam coś treściwego. I znalazłam typowe holenderskie danie.

Czytałam o kuchni holenderskiej bardzo dużo. Żyję tu, mieszkam, więc chcę wiedzieć o tym kraju jak najwięcej. Ogólnie o kuchni holenderskiej, mieszkając w Polsce, praktycznie nie słyszałam. Nie to co o włoskiej czy francuskiej. Teraz już znam typowe holenderskie dania, ale większości niestety nie próbowałam. Zazwyczaj jemy polskie rzeczy. I teraz czas to zmienić, bo ileż można jeść to samo a ja jestem jednak ciekawa nowych smaków.

Z ciekawością sięgnęłam po gotowca. Odgrzałam w mikrofali. Teraz opiszę co to dokładnie jest ten stamppot a potem, jak smakuje.

Nazwa pochodzi o dwóch słów: stampen- tłuc, ubijać i pot- garnek. Kiedyś Holendrzy gotowali posiłki w jednym garnku. Nie było to nic wyszukanego, bo nie od zawsze był to bogaty kraj. Główną rolę grały ziemniaki i inne warzywa. Stamppot to prosta i pożywna potrawa, łatwa do przygotowania w dużej ilości. Podaje się ją na gorąco. Od wieków cieszy się popularnością i jest typowym daniem na zimowe wieczory. Głównym składnikiem są oczywiście ziemniaki. Współcześnie składniki gotuje się w osobnych garnkach, po czym tłucze się razem zwykłym, metalowym tłuczkiem do ziemniaków na niejednolitą masę. Najlepsze ziemniaki to te, które rozpadają się podczas gotowania. Przykłady stamppotów:

boerenkoolstamppot– ziemniaki tłuczone z ugotowanym jarmużem i wędzoną kiełbasą rookworst. Niektórzy wciskają na środek talerza z potrawą wgłębienie, do którego wlewa się sos „jus”. Sosy te są zazwyczaj w proszku.

zuurkoolstamppot- ziemniaki z kiszoną kapustą i kiełbasą

hutspot- ziemniaki z pokrojoną cebulą, marchwią i mięsem wołowym.

Ja spróbowałam popularnej wersji zimowej, czyli ziemniaki z jarmużem, kiełbasą wędzoną i ciemnym sosem. Ziemniaki rozgniotłam widelcem i troszkę dodałam soli- dla mnie za mało słone. Sosem polałam kiełbaskę i… to danie okazało się pyszne! Najlepsza paćka ziemniaczana jaką jadłam. Jarmuż należy do kapustowatych, więc lekko było czuć kapustę, ale ziemniaki też. Kiełbaska jest miękka, łatwo ją kroić. Trochę w smaku przypominała mi polskiego serdelka. Ale czuć, że wędzona. Tutaj, w marketach można bez problemu kupić tę kiełbasę luzem. Ziemniaki i jarmuż też oczywiście dostępne:) W Polsce prawdopodobnie takiej wędliny nie ma. Można użyć innej kiełbasy nadającej się do gotowania. Bo ona w tym daniu nie jest upieczona, czy usmażona, a gotowana.

Jeśli tylko będę mieć weekend wolny (teraz mamy mnóstwo pracy) to spróbuję zrobić dokładnie ten stamppot 🙂

Do następnego 🙂

GADŻETY DO KUCHNI

W sobotę po pracy, wstąpiłam do kringloopa. W internecie sprawdziłam godzinę zamknięcia i okazało się, że teraz otwarty jest dłużej, bo do 16:00. Chciałam kupić tylko jeden pojemnik…

Ale jak to zwykle bywa, wyszperałam parę innych rzeczy. Tylko do kuchni i tylko takich, które na pewno mi się przydadzą. Na pierwszy ogień poszedł szklany pojemnik z zakrętką, przypomina raczej słoik. Potrzebowałam takiego na kaszę jęczmienną, bo trzymałam do tej pory w torebce. A ta zawsze może się przerwać albo otworzyć i cała szafka do sprzątania. Kaszę gryczaną i ryż kupuję w torebeczkach. Teraz doszłam do wniosku, że przydadzą mi się jeszcze dwa takie słoiki na produkty sypkie.

Podkładki pod gorące garnki- dwie sztuki. Mam korkowe, a te drewniane jednak ładniejsze:)

Silikonowa foremka na kostki lodu. Już dawno chciałam kupić, ale wyleciało mi z głowy. Teraz natknęłam się na kilka różnych sztuk i wybrałam tę w kształcie ananasa.

Ozdobna deska z napisem na ścianę w kuchni. Napisy naklejone bezpośrednio na ścianę, nie podobają mi się. Ale takie w ramkach, czy właśnie na deskach, owszem. Teraz wisi obok zegarka w kształcie patelni. Na kuchenną ścianę trafił też drewniany termometr przywieziony z Polski.

A Pan Mąż kupił sobie dwa duże drewniane spinacze 🙂

Zakręciłam się też koło ubrań, ale nic ciekawego nie było. Dużo za to było torebek i torebeczek.

Pan Mąż wypatrzył autko nakręcane na kluczyk 🙂

Sprzęt AGD, wielkie dzbany, które nie wiem do czego służą i mnóstwo koszyków.

Ozdoby, najczęściej serca, którymi Holendrzy lubią ozdabiać okna:

Na koniec meble i filiżanki:)

Ach! Bym zapomniała o wazonach i taka gratka: nawet Oscar był do kupienia. Wprawdzie nie oryginalny, bo ten był dużo mniejszy i nie złoty, a w brokacie w kolorze złota:)

Do następnego 🙂

MINĄŁ PAŹDZIERNIK…

Na przełomie września i października byliśmy na urlopie w Polsce. Wróciliśmy i nadszedł czas na pracę. Nic ciekawego się nie wydarzyło. Złego na szczęście też nie.

Październik okazał się bardzo ciepłym miesiącem. Pod koniec było u nas nawet 20°C. Jesień była piękna i złota. W ogóle nie miałam na sobie wtedy żadnej kurtki. Mało tego, zdarzyło się wyjść z pracy w krótkim rękawku. Zresztą Holendrzy byli tak samo rozebrani. Wrzucę klika zdjęć- będzie to bardziej fotorelacja z zeszłego miesiąca 🙂

Gdzieś w Niemczech- powrót z Polski do Holandii:

A tak powitała nas Holandia- zachód Słońca:

Poszliśmy z Panem Mężem na jesienny spacer tam, gdzie nas jeszcze nie było, ale blisko naszego miasteczka. Po drodze spotkaliśmy sporej wielkości plastikowe konie, figurki krasnali na drzewach a nawet Smerfa w budce.

Mnóstwo łabędzi pływających po kanałach. Młode już odchowane.

Pastwisko z bryczkami i kurki uciekinierki. Trzeba uważać, żeby nie rozjechać.

W mojej szkole, a w zasadzie w miejscu, gdzie mamy lekcje, pojawiło się mnóstwo jesiennych ozdób. Na paletach przed szklarnią z roślinami zostały wystawione ogromne dynie. Każda po 15€ i każda ważyła grubo ponad 20kg. Jedna z nich pojechała z nami do domu i została wycięta na Halloween. Na palecie stał też champion. Dynia w kolorze szarym, która jest najwieksza. Ma wyrzeźbiony napis.

Na koniec zdjęcie drzewa, które chyba jako pierwsze ma jesienią taki kolor liści. Aplikacja powiedziała mi, że to klon palmowy. Jest ich u mnie w mieście mnóstwo. Gdy reszta drzew jest jeszcze w miarę zielona, on jest już czerwony:

Do następnego 🙂

HALLOWEEN

W weekend zrobiliśmy imprezę. W zeszłym roku zrobiliśmy Halloween u nas i w tym też chciałam. Z tym, że teraz była z większym rozmachem.

Jak to wygląda w Holandii? Już około 3 tygodni przed, w skrzynce na listy znalazłam wydrukowaną karteczkę. Wrzucane są takie kartki na osiedlach, które informują o tym, że dzieciaki będą chodzić po domach. W tym roku padło na sobotę, 29 października. Jeżeli się chce, aby odwiedziły dom, to od godziny 19:00 należało zostawić jakieś światełko przed domem. Skrzyknęłam kilka osób i powiedziałam, że się przebieramy. Każdy musiał kombinować. Już wcześniej kupiłam ozdoby i powoli przystrajalam dom.

Przed domem stanęła ogromna wycięta dynia z lampionami w środku, powiesiłam pajęczynę i szkielety. Miotłę z kringloopa ozdobiłam światełkami- dyniami.

W środku także nie brakowało ozdób. Nietoperzom z papieru przykleiłam oczy, wieszalismy mnóstwo balonów i innych „strasznych” rzeczy 🙂

Słodycze dla dzieciaków zostały kupione, my mieliśmy stół zastawiony pysznym jedzeniem- każdy coś przyniósł. Koleżanka na przykład zrobiła rękę z mięsa mielonego i jajka faszerowane z pająkami z oliwek.

Byliśmy przebrani i wyglądaliśmy, jakbyśmy uciekli z psychiatryka. Ubaw po pachy 🙂

Zaraz po 19:00 rozległ się pierwszy dzwonek do drzwi. Zamysł był taki, żeby wyskakiwać z wrzaskiem i straszyć 😁 Udało się, bo kilkoro dzieciaków zwiało a inne płakały. Reakcje rodziców? Śmiech. Tutaj umieją się bawić w Halloween i byli niemal wszyscy świetnie przebrani. Dla nas też to jest fajna zabawa. Uwielbiam Halloween. Ja nawet nie traktuję tego jako święta. Po prostu rozrywka i tyle. Ale bardzo mi się podoba zwyczaj strojenia domów przez Amerykanów. Tutaj nie ma takiego rozmachu, ale ważne jest to, że obchodzą Halloween i nikt nie robi z tego problemu.

W Polsce coraz częściej też jest obchodzone i znam ludzi, którzy robią imprezę z kostiumami, a potem idą grzecznie na cmentarz we Wszystkich Świętych. Rozumiem to i też bym potrafiła to pogodzić, z tym, że akurat w tym czasie nie ma mnie w Polsce. Zawsze, gdy odwiedzam kraj, to idziemy na cmentarz, zazwyczaj wieczorem. Pamiętam o tym. Poza tym, lubię nekropolie. Wielu ludzi się oburza, że Halloween, to pogańskie święto, satanistyczne święto. Bzdura! Powstało w chrześcijańskiej Irlandii. Znaczy Wigilia Wszystkich Świętych. Wtedy też ludzie chodzili po domach i zbierali ciastka, tzw duszki. Amerykanie przejęli to święto i zaczęli dodatkowo dekorować domy. W Polsce były za to Dziady i chyba bardziej niebezpieczne niż Halloween, bo wywoływało się duchy. Ja wychodzę z założenia, że jeśli ktoś nie lubi takich zabaw, to ich po prostu nie robi i nie trzeba od razu krytykować. Trochę więcej luzu 🙂