KSIĄŻKA HANNY BAKUŁY

Tytuł to „Seks na kredyt, czyli jak dostać gratis”. Tę książkę dostałam. Pewnie bym jej nawet nie kupiła, chociaż autorkę znam (nie osobiście rzecz jasna). A że ja wszystkie swoje książki muszę przeczytać, więc się za nią wzięłam.

Książka ma aż 76 rozdziałów, ale są krótkie i czyta się szybko. Zanim napiszę więcej o książce, to kilka słów o autorce. Hanna Bakuła, to malarka i pisarka, autorka kilkunastu książek. Pisała felietony do „Playboya” i „Urody”. Obecnie pisze bloga i publikuje felietony w miesięcznikach m.in „Skarbie”. Jest absolwentką wydziału malarstwa warszawskiej ASP. Portretowała np Daniela Olbrychskiego i Agnieszkę Osiecką. Całe lata 80te spędziła na Manhattanie. Projektowała kostiumy i scenografię do spektakli na Brodwayu, za które wyróżnił ją „New York Times”. Oprócz polskiego, ma też obywatelstwo amerykańskie. Na wizytówce ma napisane „osoba kontrowersyjna”. Prowadzi fundację propagującą kulturę polską za granicą, wspiera dwa domy dziecka, organizuje festiwale muzyki Franciszka Schuberta. Mówi o sobie, że jest soft- feministką. Z opinii w książce można wywnioskować, że to zdrowy feminizm. Nie jest z tych feministek, o których słyszy się w negatywnym kontekście. Przykład? Jedna z nich chciała pokazać jak to uprzedmiotowane są kobiety i dlatego poszła grać w filmach dla dorosłych…

O czym dokładnie jest książka? To satyryczne spojrzenie na relacje damsko- męskie wynikające z obserwacji obyczajów nowobogackiej Polski. Autorka w śmieszny sposób opisuje zachowanie panów wobec pań i odwrotnie, chociaż tutaj w dużej mierze obrywa się facetom. Podanych jest mnóstwo przykładów, które wzięte są z życia pani Hanny jak i jej znajomych z Polski i z Ameryki. Fakt, czasy się zmieniły, kobiety ruszyły do przodu a faceci czasem stoją w miejscu albo się cofają. Nie wszyscy oczywiście 🙂 Mimo to sporo zachowań można jeszcze zaobserwować. Opisane są rewelacyjnie i często jest to strzał w 10. Lektura dla facetów i babek.

Żeby bardziej zobrazować o co chodzi, to napiszę parę słów na temat dwóch rozdziałów. Pierwszy to „Pałeczka”.

Mowa o sztafecie i podawaniu pałeczki. Z tym, że tutaj pałeczką jest mężczyzna. Jeżeli zawodniczka jest mądra, trzyma pałeczkę faceta do minimum 18tki i dalej niech się z nim męczą inne zawodniczki. Najgorsza jest matka- kwoka, która tego faceta dogląda i kontroluje do usranej śmierci. Taki potem nie potrafi nic. Trafi na kobietę – żonę i dalej krąży mamusia. Autorka miała do czynienia z obcymi kulturami i zna samodzielnych mężczyzn, którzy bardzo dobrze funkcjonują bez kontroli kobiet. Wydaje mi się, że wzięło się to z wielopokoleniowych polskich domów. Młodzi brali ślub (często w bardzo młodym wieku, bo tak wypadało, bo 21 lat, to już stara panna i kawaler, bo co ludzie powiedzą), nie zdążyli się najpierw dorobić swojego domu, więc najlepsze wyjście (raczej najgorsze, co wychodziło po jakimś czasie), to przeprowadzka do domu męża. I wiadomo, jak się potem kończy. Na ten temat można by osobną książkę napisać. W takiej np Holandii nie ma pokoleniowych domów. Dzieci dorastają i fora że dwora. Praca, kredyt na dom i radzić sobie. Rodzice się nie wtrącają. Moja sąsiadka ma córkę i syna. Z córką ma dobry kontakt, która często odwiedza rodziców z dziećmi. A syn? Powiedziała mi, że związał się z kobietą, której ona nie lubi, nie toleruje. I co w tej sytuacji? Sąsiadka widuje się z nimi baaaardzo rzadko (a w zasadzie tylko z synem) i absolutnie nie ingeruje w ich życie, bo to nie jej sprawa. W Polsce pewnie taka matka by nie odpuściła. Jedyną bolączką tych czasów jest brak mieszkań dla młodych. Holandia się buduje, bo dzieci wyfruwają z gniazd i też muszą gdzieś mieszkać a wiem, że rodzice narzekają na to, że ich dzieci nie mają dobrego startu w życie, bo domów do kupna nadal jest za mało.

Drugi rozdział, to „Vice versa, czyli na odwrót”. Ciekawy temat, bo tutaj jest mowa m.in o dawaniu prezentów. I to takich, które jasno pokazują, że miejsce kobiety jest w kuchni.

To znowu obrazuje, jak kiedyś były postrzegane żony, matki. Bez pracy, za to wiecznie z dziećmi i w garach. Mąż dał pieniądze albo i nie i jeszcze popił i przyłożyć potrafił, bo zupa za słona. Najpiękniejszy prezent dla żony? No oczywiście komplet garów, pralka albo nowy mop. Gdybym ja takie prezenty od Pana Męża dostawała, to by tym garem w łeb dostał. Dlaczego? Bo dom wspólny i wyposażenie też. Czyli ta pralka służy też jemu, bo ma czyste ciuchy. W garnkach ma obiad, więc też z nich korzysta. No chyba, że bym prała i gotowała tylko sobie. To zmienia postać rzeczy. Ale w naszym przypadku, to częściej Pan Mąż gotuje i nawet by mi nie przyszło do głowy, żeby mu garnki nowe kupić. Zresztą ostatnio on sam kupił (nam) nową patelnię. Od dzieciaka jesteśmy uczeni, że to facet powinien mieć lepszą pracę i więcej forsy. Kobieta to nawet nie powinna pracować. A potem zostaje z niczym. Facet może wyjść z kolegami do knajpy, uchlać się na amen i wrócić w nocy albo po tygodniu. Kobiecie nie wypada, bo ludzie powiedzą, że pewnie się puszcza, a jak są dzieci to musi z nimi siedzieć uziemiona. Bo co to za matka. Facet może mieć hobby, np wędkowanie, grzebanie z kumplami przy piwku w aucie, albo latanie za innymi babami. Kobiece hobby to odrabianie z dziećmi lekcji, sprzątanie, gotowanie i praca (o ile jakaś jest). I oczywiście musi być wypoczęta, zrelaksowana i usługiwać mężowi, bo on przecież ciężko pracuje. Jakiś czas temu, na demotywatorach widziałam przykład (dzisiejszej!!!) książki do ćwiczeń w Polsce. Były tam dwa zadania. Chłopiec był tam przedstawiony, jako ten, co pracuje, ma hobby i zwiedza świat. Miał napisać, co by chciał robić w przyszłości i gdzie pojechać. Dziewczynka, jako kura domowa miała zapytać się mamy, jak się robi rosół i to opisać. Książkę tę napisał pewnie ktoś, kto żyje mentalnie jeszcze w średniowieczu. Pamiętam też swój podręcznik. A dokładniej obrazek. Przedstawiał typową polską rodzinę z czasów PRLu. Nawet meble się zgadzały. Co robiły postaci? Młodsze dziecko- syn bawił się na podłodze klockami, ojciec na kanapie czytał gazetę a starsza córka i matka nakrywały do stołu. I taki to wzorzec miały kobiety, tego były uczone. Już od dawna powinno być odwrotnie. To Jasio powinien pomagać nakrywać do stołu a Marysia czekać, aż jej podadzą obiad pod nos. Marysia powinna iść na balety a Jasio niech dziećmi i domem się zajmuje. Przykłady można mnożyć. Czytałam też ostatnio ciekawy wywiad z panią, która sprzątała domy. Podała przykład pana, który umiał utrzymać porządek, nie miał bajzlu, czyli potrafił sprzątać. Pani przychodziła do niego raz na jakiś czas, na generalne porządki. Gdy pan się związał z dziewczyną, nagle utracił umiejętność sprzątania. I był burdel na kółkach. Oczekiwał, że partnerka teraz będzie sprzątać. Ale nie dała się, bo sama też pracowała i nie miała czasu. Więc pani od sprzątania zaczęła przychodzić częściej. Kombinowanie mu nie wyszło. Musiał za to więcej płacić za usługę. Grunt, że teraz wszystko się zmienia, bo babki przejrzały na oczy. Faceci się zdziwili, ale musieli zaakceptować ten stan rzeczy, bo by zginęli. Związek partnerski i podział obowiązków, to klucz do sukcesu.

Do następnego 🙂

2 PRZYSMAKI NA CHLEB…

… które mnie zaskoczyły. Dawno temu, podczas mojej pierwszej wizyty w Holandii zobaczyłam coś, co jedzą Holendrzy na śniadanie i się zdziwiłam.

Od razu zaznaczę, że ja tych rzeczy z chlebem jeszcze nie jadłam, ale ogólnie próbowałam. A wiem, że to zawsze dziwi Polaków, zanim poznają zwyczaje kulinarne Holendrów. Po jakimś czasie stwierdziłam, że oni by się zdziwili gdyby zobaczyli, że w Polsce je się chleb z masłem i cukrem lub śmietaną i cukrem. Sama za dzieciaka też tak jadłam. Teraz bym tego nie tknęła, bo za słodkie.

Pierwszy przysmak, którym Polak by raczej ozdobił ciasto, niż posypał nim chleb, jest hagelslag. Są to podłużne, słodkie w smaku granulki z czekolady, którymi posypuje się kromki chleba lub sucharki uprzednio posmarowane masłem. Są one typowym niderlandzkim produktem spożywczym.

Spożywane tradycyjnie przez Holendrów na śniadanie lub podczas lunchu. Produkcja polega na rozwałkowaniu do długich, cienkich wałeczków masy przygotowanej z kakao, mleka w proszku i cukru i po ostudzeniu pocięciu ich na drobne kawałeczki. Tak otrzymane granulki zostają posypane warstwą cukru, która nadaje im połysk.

W sprzedaży dostępne są różne rodzaje: z czekolady gorzkiej, mlecznej, białej oraz mieszanki o różnych smakach, np gorzka czekolada ze smakiem waniliowym. Hagelslag znajdziemy też w postaci płatków lub kuleczek. Holendrzy często zabierają zapas na wakacje.

Ekstremalnym smakiem (ale nie dla Holendrów) jest posypka o smaku lukrecji lub anyżu. Jest zarezerwowana na świętowanie narodzin i nazywana „muisjes” (myszki). Posypuję się więc chleb lub tost różowym lub błękitnym anyżowym hagelslag i w tej odsłonie serwuje gościom. Jest to ważna tradycja. Anyż był kiedyś uważany za element stymulujący laktację u matek a także miał odpędzić źle duchy i uroki. Holendrzy konsumują rocznie ok 14 mln kg posypki!

Drugim dziwnym przysmakiem jest chleb kokosowy. Jest to rodzaj nadzienia do kanapek, którego głównym składnikiem jest kokos. Pokrojone plastry można położyć na kanapce lub zjeść jako przekąskę.

Jedna z teorii mówi o tym, że suszone kokosy z Indonezji trafiły do Holandii prawdopodobnie w okresie europejskiej kolonizacji. W 1954r rodzina Theunisse założyła fabrykę wyrobów cukierniczych, która w miarę wzrostu popularności skupiła się na produkcji chleba kokosowego. Polega ona na zmieszaniu suszonego kokosa z ciastem chlebowym i cukrem. Powstają bloki, które tnie się na cienkie plastry. Można powiedzieć, że je się chleb z chlebem 🙂 Fabryka nadal znajduje się w Hardewijk.

Składniki: orzech kokosa (miąższ), glukoza bezglutenowa, skrobia pszenna, syrop kukurydziany, cukier, wołowa żelatyna, naturalne aromaty. Dostępny jest w różnych smakach i kolorach, np biały- naturalny kokosowy, brązowy z kakao lub różowy – kwas karminowy.

Do następnego 🙂

OWCE

Lubię owce. To bardzo przyjazne zwierzęta. Poza tym mój znak zodiaku to baran. Dzisiaj miałam okazję przyjrzeć się im naprawdę z bliska.

W piątek zazwyczaj pracujemy krócej. Po pracy jest piwo. Zostaliśmy na kantynie dłużej i Holender, który pracuje ze mną na magazynie, zapytał się, czy chcę zobaczyć owieczki. Okazało się, że za szklarnią budują barak dla tych zwierząt i on w tych pracach pomaga, bo to jego rodzina. Poszliśmy więc tam. Przyszedł do nas właściciel i przyniósł po piwie. Radio grało, żeby się lepiej pracowało, a ja mogłam zrobić zdjęcia i głaskać owce. Dowiedziałam się, że młode rodzą się na wiosnę, że kolory na ich wełnie są po to m.in żeby wiedzieć które jagnię jest czyje. Koszt młodej owieczki, to 150€. Jagnięta mieszane: urodziły się i maciorki i baranki.

Dorosłe owce podchodziły blisko z zaciekawieniem i pozwalały się głaskać. Młode były płochliwe. W zasadzie niemal nie zwracały na mnie uwagi, bo wolały pić mleko, brykać po grzbietach matek, albo bawić się między sobą.

Zaczęłam trochę czytać w internetach na temat owiec i znalazłam wiele ciekawych faktów 🙂

  1. Nie na Wyspach Owczych, ale na Falklandach przypada aż 350 owiec na jednego człowieka.
  2. Lata współistnienia z ludźmi sprawiły, że owce straciły umiejętność samodzielnego zrzucania futra. Gdyby nie strzyżenie, owce by zarastały niemal w nieskończoność. Z kolei strzyżenie sprawia, że pozostałe owce nie rozpoznają wygolonego członka stada i musi minąć kilka dni, zanim na nowo ustali się hierarchia.
  3. Owca jest w stanie zapamiętać „twarze” 50 innych owiec, jak również twarz swojego pasterza.
  4. Powiedzenie o baranach prowadzonych na rzeź nie wzięło się znikąd. Potwierdza to przypadek, który miał miejsce kilkanaście lat temu w Turcji. Jedną z owiec zrobiła o jeden krok za daleko i spadła z klifu ginąc na miejscu. Wypadek. Za nią ruszyło jednak całe stado- 400 sztuk. Następnemu (bo owce skakały w najlepsze dalej) udało się przeżyć upadek, lądując na stosie martwych zwierząt.
  5. Pierwsze prezerwatywy wytwarzane były z owczych jelit. W końcu ktoś postanowił je zastąpić znacznie bardziej higienicznym lateksem. Kto uczulony na lateks, ma alternatywę owczą. Wada- nie chroni przed chorobami wenerycznymi.
  6. Manx Laaghtan, to jedna z dziwniejszych ras, której przedstawiciele są w stanie wyhodować nawet 6 rogów. Rasa ta występuje tylko na wyspie Man (archipelag Wysp Brytyjskich). Hodowana jest głównie na mięso, które uważane jest za przysmak. Liczebność tych owiec nie jest duża.
  7. Owce mają pole widzenia ok 300°, widzą więc co jest za nimi bez konieczności obracania głowy. Ich źrenice są podłużne i poziome. Niesamowite oczy. Co ciekawe, zauważyłam to tylko u dorosłych osobników.
  8. Chiny mają największą liczbę owiec na świecie. Zaskoczenie dla mnie.
  9. Egipcjanie uważali owce za święte. Znaleziono je nawet zmumifikowane.
  10. Na świecie jest ponad 1 miliard owiec.
  11. Owce zostały udomowione ponad 10 tysięcy lat temu w Azji Środkowej.
  12. Samice są bardzo troskliwymi matkami i rozpoznają swoje młode po zawołaniu, gdy te zawedrują za daleko.
  13. Kolumb w 1493 roku przywiózł do Ameryki owce i kozy.
  14. Owce nie mają zębów w górnej przedniej szczęce.
  15. Prezydent Woodrow Wilson wypasał owce na trawniku Białego Domu.
  16. Jagnięta chodzą już zaledwie kilka minut po urodzeniu.
  17. Owce są niezwykle inteligentne. Mają IQ podobne do bydła i są mądre jak świnie.
  18. Dojrzałe owce ważą od ok 35 do 180 kg.
  19. Owce są znane z samouzdrawiania się. Gdy chorują na jakieś choroby, zjadają określone rośliny, które mogą je wyleczyć.
  20. W USA jest ponad 40 ras owiec i ok 900 różnych ras na świecie.
  21. Dzikie owce są zwykle większe od gatunków udomowionych, z których największa ma 1,2 m wysokości.
  22. Przykładowe rasy: walliserska czarnonosa, merynosy (pod ochroną), Suffolk (czarne głowy), Texel, owca kameruńska, Hampshire, owca romanowska, Reyland, Polypay, Scottish Black Face, Barbados czarnobrzuchy, owca szetlandzka, Karakuł. Mnie najbardziej podobają się te z czarnymi łebkami 🙂

HISTORIA PEWNEJ PIOSENKI, CZYLI…

„Alice?! Who the fuck is Alice?!” Ci, którzy znają i lubią stary, dobry rock, wiedzą zapewne, że kiedyś świetny, angielski zespół Smokie nagrał przebój o kobiecie o imieniu Alice. Ale nie każdy może wiedzieć, gdzie i jak powstała inna wersja tego utworu.

Natknęłam się ostatnio na informacje dotyczące tej piosenki i trochę się zdziwiłam. Zespół znam, oryginał utworu znam, przeróbkę znam i bardzo mi się zresztą podoba, ale nie znałam historii jej powstania. A jest ciekawa, więc napiszę parę słów na ten temat 🙂

46 lat temu, 5 lutego 1977r zespół Smokie osiągnął sukces piosenką „Living next door to Alice”.

Na jeszcze większy sukces „Alicji” trzeba było czekać 18 lat. W 1995r ponownie znalazła się na szczycie list przebojów, ale w nieco zmodyfikowanej wersji. Wszystko to dzięki dj Onno Pelserowi z pubu Gompie w holenderskim mieście Nijmegen (jeszcze tam nie byłam). Pelser miał w zwyczaju ściszać dźwięk podczas odtwarzania piosenki w momencie, gdy padło imię Alice. Ludzie w tym czasie krzyczeli: „Alice?! Kto to kurwa jest Alice?!”. Rob Peters, dyrektor firmy fonograficznej RPC, pewnego wieczoru obejrzał to widowisko i stwierdził, że to może być hit. Następnie zwrócił się do swojego przyjaciela Petera Koelewijna, który nagrał piosenkę pod pseudonimem Gompie. Rezultatem był ogromny hit, który stał się numerem 1 w europejskich rozgłośniach radiowych.

Sukces Gompie był dla członków Smokie sygnałem do powrotu na scenę. Ponownie nagrali „Alice” wspólnie z brytyjskim komikiem Royem Chubbym Brownem. Szczegółem był fakt, że słowo „fuck” było dla Anglików trochę za mocne, więc zastąpiono je „BLEEP”. Oryginalnego piosenkarza zespołu- Chrisa Normana zastąpił wtedy Alan Barton. Jeszcze zanim singiel odniósł sukces, zginął on w wypadku. Autokar zespołu wypadł z drogi przy złej pogodzie w Niemczech. Członkowie grupy przekazali dochód z singla wdowie po Bartonie.

W tym miejscu, w Nijmegen mieścił się nieistniejący już (szkoda) pub Gompie:

Poniżej tekst piosenki z tłumaczeniem:

https://www.tekstowo.pl/piosenka,smokie,who_the_f____is_alice_.html

Do następnego 🙂

NIEDZIELNY SPACER

Wczoraj było słońce, dzisiaj chmury i wiatr, ale bez opadów. Pojechaliśmy z Panem Mężem do polskiego sklepu, który znajduje się blisko naszego wcześniej wynajmowanego mieszkania. A mieszkanie jest przy porcie, więc poszliśmy na spacer, zobaczyć co tam się zmieniło.

Nie było nas dosyć dawno w tamtych stronach. Trochę zmian zaszło. Oprócz tego, nad „zatoką” wybitnie wiało. Miałam kaptur od kurtki, ale żałowałam, że nie wzięłam nauszników. Spacerowaliśmy około godziny i zrobiłam trochę zdjęć.

Hellevoetsluis to historyczne, ufortyfikowane miasto. Posiada największą przystań w Holandii (nie mylić z portem). Jest tu sporo atrakcji, o czym świadczy mnóstwo turystów w lato. Jedną z nich jest twierdza Hellevoetsluis. Była ona w ostatnich stuleciach głównie bazą wojskową i portem morskim. Budynki, które się tam znajdują, to koszary Fortu Haerlem. Od kwietnia do października organizowane są wycieczki z przewodnikiem. Twierdza została zbudowana na początku XVII w. Kanał portowy został przekopany ok 1830 r. dla ożywienia handlu i przejścia do Rotterdamu.

Na plaży już od dłuższego czasu, można podziwiać betonową rzeźbę jesiotra. Obok stoi tablica informacyjna, z której można się m.in dowiedzieć, że jesiotr może dorastać do ponad 3 metrów długości i ważyć 300kg. We francuskiej rzece Gironde, program hodowlany obejmujący ostatnią populację jesiotra europejskiego, zapewnia te ryby m.in w rzece Ren. A oprócz tego, dowiemy się jakie ryby tutaj występują. Są to np: jesiotr, okoń, fint, łosoś, śledź, węgorz, węgorz szklany, szprot, troć, aloza, ciernik, a także spotkamy foki i bieliki, które żywią się tutejszymi rybami.

Kolejną atrakcją jest wiatrak o nazwie De Hoop. Rok budowy, to 1801. Jest to stellingowy, kamienny młyn zbożowy. Dirk Jacobsz Goutswaart wymieniany jest jako pierwszy młynarz. Potem był nim Jan Willem Hage. Od 1 stycznia 2023r właścicielem jest gmina Voorne aan Zee. Obecnie młyn jest nieczynny. Ale można go zwiedzać za darmo w sobotę i niedzielę od godz. 12:00-16:00. Byliśmy w nim kiedyś. Można wrzucić symboliczną kwotę i wpisać się do księgi pamiątkowej. Młyn zaczęto odrestaurowywac w latach 1963- 1992. W tamtych czasach mieścił się w nim złotnik. W latach 2001/2002 przeprowadzono gruntowną renowację. A jesienią 2015r przeprowadzono gruntowny remont. Naprawiono m.in wiatrołap zniszczony przez zgniliznę. W 2022r naprawiono dach i osłonę przeciwwiatrową.

Latarnia morska jest już od dawna zamknięta dla turystów (nie wiem dlaczego).

Stare mury miasta

Kolorowe domki przy przystani dla jachtów. Tam mieszkają ludzie. Nie mają wielkich metraży, ale zawrotne ceny już tak.

I kilka zdjęć jachtów:

Ulubiony bar z muzyką na żywo:

Ratusz i obok gmina (od tyłu, od strony parku)

Powstało też kilka apartamentowców. W Holandii jest niedobór mieszkań, dlatego buduje się domy i bloki gdzie tylko można.

Do następnego 🙂

CO W OGRODZIE PISZCZY…

Sobota- dzień wolny od pracy. W tygodniu pojawiły się w Holandii opady śniegu. U nas z deszczem. Tego deszczu było naprawdę mnóstwo. A dzisiaj za oknem słońce i bardzo ładna pogoda. Wreszcie było czuć powiew wiosny.

Posprzątałam dom, nawet okno kuchenne umyłam, bo pod nim jest zlew i zawsze jest uwalone. A że nie padało (cud), to wyszłam umyć je też na zewnątrz. Nie ubierałam się grubo (tak, jak stałam, czyli spodenki, skarpetki, t- shirt a na to zarzuciłam bezrękawnik), bo w słońcu było bardzo ciepło. W sumie nawet ten bezrękawnik był niepotrzebny. Korzystając z pogody, wyszłam do ogródka. Na rabacie sporo chwastów, więc wyrwałam te największe. Mimo, że ziemia mokra, szło opornie. Przez śnieg, moje rośliny powoli budzą się do życia. U żonkili widać już żółte płatki.

Tulipany też się pojawiły. Dają radę. Bałam się o chortensje, bo wydawały mi się w ostatnim czasie totalnie pozbawione życia. Jak gdyby usnęły na amen w pacierzu. Przypomniał mi się jeden z odcinków „Muminków”. Zima minęła, wiosna się pojawiła, Włóczykij też a Muminki spały jak zabite. Dlaczego? Jedną z przyjaciółek trolli była Alicja- wnuczka złej czarownicy z lasu, która nie lubiła Muminków i zabraniała dziewczynce się z nimi bawić. Ta oczywiście nie słuchała, co wkurzało babkę. Więc wiedźma rzuciła czar na Muminki, żeby się nie obudziły. Wiadomo, że wszystko się dobrze skończyło i z moimi chortensjami też jest ok. Wypuściły nowe listki.

Malwa od mojej babci się przyjęła i ma się dobrze. W donicy- koszu, pojawiły się młode listki. Nie jestem pewna, co tam rosło, ale obstawiam, że pojawia się ponownie frezja.

Palmy i juki wypuszczają nowe liście. Rozrastają się zadziwiająco szybko. Narazie są w donicach, ale niebawem chyba będę musiała je przesadzić do gruntu. Palmy pewnie rozwalą donice. Kiedyś, gdy pierwszy raz je zobaczyłam tu w Holandii, to postanowiłam, że chcę je też mieć w ogrodzie.

Przetrwały też fiołki z zeszłego roku i oczywiście moje ulubione, małe goździki. Bardzo fajne roślinki – nie są kłopotliwe, kupione w sklepie i przesadzone do ogrodu zawsze się przyjmą i kwitną niemal cały rok. U mnie zawsze się pojawia jakiś różowy kwiatek.

Szafirkom odbiło późną jesienią i wypuściły liście. Dzisiaj zobaczyłam, że ledwo w tych czuprynach widać kwiatki. Obcięłam je, żeby słońce do nich dotarło, bo są maleńkie.

Czas na trzy rzeczy ogrodowe, które niezbyt mi się podobają. Pierwsza i zarazem najgorsza, to usychająca choinka. Nie mamy pojęcia, jaki jest powód tego, że żółknie i gubi igły. Ona cały czas rośnie ale razem z nią kolor rdzawy. Niestety 😩 Myślimy nad tym, żeby ją wyciąć, bo chyba w tym przypadku nic nie pomoże.

Druga sprawa, to bajoro w miejscu, gdzie było kiedyś obrzydliwe oczko wodne. Jeśli przez dłuższy czas notorycznie pada deszcz, w miejscu zasypania oczka pojawia się stojąca woda. Owszem, trawa tu rośnie jak szalona, ale takie błotko nie wygląda estetycznie.

Kratka, po której miał się piąć groszek pachnący. Groszek padł. Myślę teraz, co by tu posadzić, żeby sukcesywnie się pięło. Róża? Niezbyt lubię. Muszę pomyśleć i pogrzebać w internetach.

Kupiłam kilka sztuk różnych nasion kwiatów. Bratki x 2, bo zawsze dobrze u mnie rosną i ładnie wyglądają. Czekam na koniec marca, początek kwietnia.

Mam też chęć na trzy rodzaje roślin, których wcześniej nie miałam a jedną z nich poznałam tutaj w Holandii- pachnie podobno czekoladą!! Te trzy kwiaty po prostu wpadły mi w oko tak bardzo, że nie chcą wyjść. Są piękne:

Robiąc ten wpis, na niebie pojawiły się znowu ciemne chmury. Mam nadzieję, że śnieg się już nie pojawi.

Do następnego 🙂

KOSMETYCZNE HITY Z ACTIONA

Action na swojej stronie reklamuje się jako najszybciej rozwijających się sklep niespożywczy w Europie. Jest to holenderska sieć sklepów i właśnie tutaj spotkałam go poraz pierwszy. Przez te kilka lat zauważyłam, że w sklepie pojawia się dużo fajnych rzeczy.

Action posiada ponad 2100 sklepów w 10 krajach. Ma ponad 65 tysięcy pracowników 124 narodowości. W asortymencie jest ponad 6 tysięcy produktów. Co tydzień sklep zaskakuje 150 nowościami. Przez wielu był (może i nadal jest) kojarzony z chińską tandetą. Ale przecież wiele innych sklepów sprowadza towar z Chin. W Polsce też już powstał Action. Ja ten sklep lubię i chętnie zaglądam na dział kosmetyczny, bo można tam znaleźć świetne rzeczy. Ja kilku używam już parę lat i mogę polecić. Zresztą na facebookowych rolkach, czy TikToku znajdziemy mnóstwo filmików, na których dziewczyny buszują wśród kosmetyków i pokazują rzeczy warte uwagi.

Moim numerem jeden jest tonik różany. Wiem, że zbiera i dobre recenzje i wiem też, że nie wszystkim przypadł do gustu. Ja osobiście różanego zapachu nie lubię. Ale wodę różaną już tak. Miałam kilka a ta pasuje mi najbardziej. Nie ma ostrego zapachu i zaletą jest to, że dobrze nawilża moją skórę. A w okresie zimowym skóra szybko mi się przesusza i odpada z ryja. Ten tonik ją ratuje. Drugą zaletą jest to, że buteleczka (150ml) ma spray. Trzecia- zmieści się do podręcznej torby. Zawsze ją mam pod ręką, gdy jedziemy np do Polski. Długa droga, dopada zmęczenie, więc pryskamy się z Panem Mężem w twarz i pomaga, orzeźwia. Używam jej codziennie rano i wieczorem. Czwarta zaleta- można dokupić zapas wody i przelewać a do tego dołożyli żel do mycia twarzy 🙂

Kolejnym fajnym sprayem jest mgiełka wodna do twarzy i ciała. Pojemność to 300ml. Idealna na lato. Odświeża.

Maseczki w płachcie. Pisałam o nich już nie raz. Jestem od nich uzależniona. Często przywożę ze sobą kilka sztuk polskich firm z Polski. A najczęściej kupuję w Actionie, bo wybór naprawdę duży: od oczyszczających, przez nawilżające, do odmładzających. I najlepsze jest to, że one naprawdę działają. Ja nakładam je na twarz co drugi dzień. Najbardziej lubię nawilżające, ale odkryłam złotą maskę łagodząco – zmiękczającą, która regeneruje suchą skórę. Do tego zostawia lekko złotą poświatę na twarzy. Świetna do opalonej skóry, makijaż niepotrzebny 🙂

Jeśli chodzi o oczyszczanie twarzy, to wyszukałam taki kolorowy komplet, który składa się z trzech kosmetyków: toniku, który rozszerza pory, maski żelowej pell-off i kremu nawilżającego. Stosuję raz w tygodniu na strefę T, bo tu mi się twarz przetłuszcza. Ściąganie maski daje uczucie zrywania skóry 😀 Przykleja się to to mocno i mocno też trzyma. Mnie boli trochę, ale pory czyści.

A co do włosów? Mam ulubieńców, których używam od lat. Są to: olejek- serum, który nawilża moje suche końcówki i spray nabłyszczający.

Olejek jojoba. Nadaje się do skóry i włosów. Odżywia i nawilża. Można go stosować do usuwania makijażu i jako maskę do włosów (nałożyć na włosy na 10 minut i umyć łagodnym szamponem). Ja stosuję go na końcówki, bo uparcie mi się puszą.

Puder do wykończenia makijażu, który stał się viralem. Dziewczyny „biją się” o niego i stał się głównym bohaterem kosmetycznych filmików. Jako, że interesuję się makijażem, więc mam go i ja. Mój to mango, ale widziałam też kokosowy. Mango faktycznie ładnie pachnie i dobrze utrwala makijaż. Chwalony jest za dobrą cenę i właściwości. U mnie w Actionie zniknął z półek i jestem ciekawa, czy jeszcze się pojawi.

Próbuję zrezygnować z bawełnianych płatków kosmetycznych. Albo chociaż w połowie zrezygnować, bo maluję czasem paznokcie i muszę zmyć czymś lakier. Kupiłam opakowanie małych ręczników z mikrofibry w cukierkowych kolorach na cały tydzień. Producent obiecuje, że usuwają całkowicie makijaż bez użycia środków chemicznych. Kolejna rzecz, to 10 sztuk płatków kosmetycznych, wielorazowego użytku. Przed pierwszym użyciem należy je wyprać w dołączonym woreczku, ale bez płynu zmiękczającego.

Do następnego 🙂

SŁÓW KILKA O HOLENDERSKIM CHLEBIE

Jako, że jest to blog między innymi o tym, jak żyje mi się na holenderskiej ziemi, to nie mogę nie wspomnieć o tutejszym pieczywie. Od dawna większość Polaków twierdzi, że holenderski chleb jest nie dla nich. Teraz ja się wypowiem.

Często zadaje się Polakom pytanie: czego brakuje ci w Holandii? W tym momencie moja odpowiedź jest jedna: grzybobrania. Kiedyś rodacy odpowiadali najczęściej: polskiego chleba. Piszę, że kiedyś, bo teraz w Holandii polskich sklepów jest od groma. W samym Rotterdamie można spotkać ich kilkanaście. Albo i kilkadziesiąt, więc polskie pieczywo jest. Zanim w moim mieście powstał polski market, przywoziłam zamrożone chleby z Polski, a gdy się skończyły, to kupowałam holenderskie. I w sumie szło się przyzwyczaić. Gdy pierwszy raz spróbowałam tutejszego chleba, stwierdziłam, że jest jak wata. To często spotykana opinia wśród Polaków. Nie ma typowej chrupiącej skórki i jest bardziej w kształcie prostokąta. Typowy polski chleb, to kształt owalny. Z holenderskiego chleba można szybko i bez problemu zrobić kulkę. Z tym, że ja nie twierdzę, że jest zły w smaku. Da się go zjeść, całkiem smaczny. Ale żeby kanapka była syta, to zawsze kładłam liść sałaty, wędlinę, pomidora, lub ogórka i ser żółty. A tak poza tym, najbardziej smakują mi z tego chleba tosty. W konsystencji bardzo przypomina zwykły chleb tostowy.

Chleby są już pokrojone. Często posypane są np sezamem, lub innymi ziarnami. Bardzo często można spotkać chleby bardzo podobne do naszych, które można samemu pokroić w specjalnej maszynie. Trzeba zaznaczyć, że ten rodzaj jest droższy tutaj od zwykłego chleba. Zdjęcie poniżej przedstawia chleb- watę ciemny z ziarnami, ale to akurat nie mój gust.

Było o chlebie, to teraz będzie o bagietkach. Te kupuję zawsze w Lidlu. Bardzo lubię, tym bardziej, że są wypiekane na miejscu (zresztą tak, jak inne bułki). Z czym lubię je jeść? Po prostu z masłem. Muszę wspomnieć też o tym, że tutaj jest ogromny wybór różnego rodzaju bułek, które zapieka się w domu. Holendrzy zresztą mają małe piekarniki i kupują „surowe” pieczywo i w domu mają ciepłe. Ja nigdy tak nie robiłam.

Bardzo polubiłam bułki pampuchy. To taka moja nazwa. Są prawie okrągłe, puszyste (ciężko się je kroi i można też z nich zrobić kulkę), pakowane np po 10 sztuk. Mają lekko maślany i troszkę słodki smak. Według mnie najlepsze są z serkiem śmietankowym albo pasztetem 🙂 Tak wygląda ostatnio moje śniadanie.

Znajdziemy też bardzo podobne, z tym że trochę podłużne – dobre do domowej roboty hot-dogów.

A czy są tu np kajzerki? Są i nie tylko. W Lidlu znalazłam bułki niemal identyczne, jak polskie „dupki” z przedziałkiem. Są trochę mniejsze. Kajzerki, jak to kajzerki- trzeba szybko zjeść, bo po dwóch dniach są jak guma, a potem jak kamień. Gdy zostaną nam jakieś kamienie, to nie wyrzucamy. Mamy starą poczciwą, ręczną maszynkę do mięsa (polski hit) i Pan Mąż mieli w niej te kamienie na bułkę tartą.

Muszę też wspomnieć o croissantach. Są dwa rodzaje: z masłem i z nadzieniem szynkowo – serowym. Są smaczne, ale jakiś czas temu kupowaliśmy je często i teraz się przejadły. Te dwa rodzaje są niemal identyczne. Cena zależy od zawartości, więc kasjerki przy nabijaniu na kasie, często się pytają jaki rodzaj wzięliśmy.

Będzie też wpis o bułkach słodkich, bo mam kilkoro ulubieńców. Te holenderskie są naprawdę pyszne, więc warto poświęcić im kilka słów.

P.S. Nie będę robiła wpisu pt. „Minął luty”, bo po prostu nie ma o czym. Cieszę się, że już minął, bo źle się ostatnio czułam. Zmęczenie i bóle głowy dały o sobie znać, więc krótki urlop (tylko tydzień) był jak zbawienie. Wyspałam się, przeczytałam dwie książki i nabrałam sił. Teraz będzie lepiej 🙂

Do następnego 🙂

SERIA Z DAVIDEM HUNTEREM

Skończyłam czytać drugą część bestsellerowej serii z Davidem Hunterem. Jedyny minus, mały minus, jest taki, że nie czytałam po kolei. Grunt, że mam prawie wszystkie części.

Autorem tej serii jest Simon Beckett. W 2022r jako dziennikarz najważniejszych brytyjskich gazet, zbierał materiał do artykułu w Ośrodku Badań Antropologicznych przy Uniwersytecie Tennessee, gdzie policjanci śledczy szkolą się w medycynie sądowej na ludzkich ciałach w stanie rozkładu. Dzięki wiedzy tam zdobytej, Simon Beckett został pisarzem, który stworzył jedną z najciekawszych postaci literackiej ostatnich lat- doktora Davida Huntera- antropologa sądowego. Thrillery Becketta wywołują dreszcz, trzymają w napięciu, są mroczne z ciekawym zakończeniem a jednocześnie relacjonują fakty, zdarzenia i zjawiska chemiczne.

1.”Chemia śmierci”

Minęły trzy lata odkąd David Hunter, wybitny antropolog sądowy, przeprowadził się do prowincjonalnego miasteczka, uciekając przed londyńskim zgiełkiem, pracą i tragedią, która go spotkała – jego żona i córka zginęły w wypadku. Spokój w życiu Davida zostaje zburzony, gdy pewnego dnia w okolicznym lesie zostają znalezione zwłoki kobiety. Hunter- specjalista od badań ludzkich szczątków, niechętnie zgadza się na współpracę przy policyjnym śledztwie. Gdy jednak znika kolejna kobieta, doktor nie może dłużej stać z boku. Sprawa dotyka go osobiście. Bestialskie metody zabójcy i miasteczko opętane podejrzliwością. Czas ucieka a David musi podążać za makabrycznymi wskazówkami aż do przerażającego końca.

2.”Zapisane w kościach”

Dr David Hunter tym razem przybywa na odległą wyspę, aby zbadać przerażające odkrycie. Mimo, że wiele razy był świadkiem śmierci, jest zszokowany tym co zobaczył: niemal całkowicie spalone ciało. Miejscowa policja twierdzi, że to nieszczęśliwy wypadek, ale antropolog nie jest przekonany. Badając spalone szczątki, natrafia na dowody, które nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Doszło do morderstwa. Wkrótce w wyspę uderza burza: nie ma prądu, ustaje komunikacja ze światem zewnętrznym a zabijanie zaczyna się na dobre.

3.”Szepty zmarłych”

David Hunter, który wie o śmierci wszystko- w niespełna rok po kolejnym śledztwie, którego omal nie przypłacił życiem – wraca tam, gdzie uczył się zawodu. Tam, gdzie „wszędzie wokoło leżały ludzkie ciała w różnym stanie rozkładu”- na Trupią Farmę. Tam, na prośbę swego mentora rozpoczyna dochodzenie w sprawie makabrycznego morderstwa. Znajdzie się w miejscu jeszcze bardziej przerażającym niż Trupia Farma.

4.”Wołanie grobu”

Przed ośmiu laty, David Hunter był członkiem ekipy dochodzeniowej, która prowadziła śledztwo w sprawie serii okrutnych morderstw. Schwytany wtedy mężczyzna przyznał się do zbrodni. Nie odnaleziono jednak zwłok ofiar, choć podejrzewano, że mogły być zakopane na wrzosowiskach. Po latach psychopatyczny morderca ucieka z więzienia i zamierza dopaść tych, którzy go zamknęli. Doktor Hunter znów znajduje się w centrum wydarzeń. Prawda o głośnej sprawie sprzed lat może się okazać całkiem inna.

5.”Niespokojni zmarli”

Tej części niestety jeszcze nie mam, więc jej nie opiszę. Ale nie spocznę dopóki jej nie dostanę 🙂 Znajdzie się na pewno w mojej biblioteczce.

6.”Zapach śmierci”

Tę książkę posiadam (chyba o tej części nawet pisałam), ale w tej chwili jest w Polsce, bo moja mama cierpiała na brak dobrej lektury, więc jej ją zostawiłam do przeczytania.

Pewnego wieczoru, David Hunter odbiera telefon od dawnej znajomej z pracy. Kobieta potrzebuje opinii w pewnej sprawie. W opustoszałym szpitalu Świętego Judy, gdzie zbiera się margines miasta, znaleziono zmumifikowane zwłoki. Nawet Hunter nie potrafi określić, jak długo tam leżały. Wiadomo, że to ciało młodej, ciężarnej kobiety. Po zapadnięciu się podłogi, wychodzą na jaw kolejne mroczne sekrety szpitala. Śledczym ukazują się łóżka, w których nadal ktoś leży… Śledztwo zamienia się w koszmar.

Czytając książki, zawsze wiem, czy lubię głównego bohatera, czy nie. Doktor David Hunter jest takim bohaterem, którego uwielbiam. Okrutnie doświadczony przez los, wrażliwy, inteligentny człowiek. Jego praca jest tak fascynująca, że książki czyta się jednym tchem. Piszą, że każdą z powieści można przeczytać oddzielnie i w dowolnej kolejności – ale jeśli przeczyta się jedną, człowiek musi sięgnąć po następną. Coś w tym jest, bo ja tak miałam. Mimo to, trochę żałuję, że nie czytałam po kolei. Thrillery są tak mroczne, że chwilami naprawdę się bałam a wyobraźnia pracowała. I mam nadzieję, że powstaną kolejne części 🙂

Do następnego 🙂

MINĄŁ STYCZEŃ…

Ten wpis jest z poślizgiem, ale jest 🙂 Mam kilka zdjęć ze stycznia i je pokażę. Szału nie ma, bo i też nic ciekawego się nie wydarzyło.

Skończył się styczeń i nadszedł najbardziej dla mnie depresyjny miesiąc w roku. Nie lubię lutego. Wprawdzie jest to najkrótszy miesiąc, ale też nieprzyjemny. Jeszcze jest czas zimy, ale człowiek już by chciał wiosnę. Im bliżej marca, tym dla mnie lepiej. W lutym jestem jakaś przymulona, nic mi się nie chce i często boli mnie głowa. Luty, żegnam!

Minął Nowy Rok, Holendrzy jak zwykle wywalili w powietrze kupę euro, ale oni to lubią. Mimo to, fajerwerki w Rotterdamie, nad mostem Erasmus były odwołane przez silne wiatry. Po Sylwestrze na ulicach można było spotkać kupki prochu i śmieci po sztucznych ogniach. Nie minął tydzień, a wszystko było posprzątane.

W Actionie, standardowo po Nowym Roku pojawiło się mnóstwo ozdób wielkanocnych. Lubię Wielkanoc, bo mnóstwo ozdób tego święta jest powiązanych z drugą moją ulubioną porą roku, czyli wiosną.

A my zjedliśmy ostatni słoik sosu pomidorowego, który robiłam latem. Pan Mąż wykorzystał go oczywiście do spaghetti. Czekam na pomidory, bo chcę zrobić kolejne przetwory.

W Lidlu znalazłam pyszną sałatkę: papryka, pomidor, zioła,oliwa z oliwek i kulki mozarelli. Bardzo dobra, ale byłaby lepsza (dla mnie), gdyby była bardziej doprawiona solą. Gdy tylko pojawią się u nas pomidory, to spróbuję taką zrobić.

W styczniu były silne wiatry, deszcz, dwa razy burza i mróz. Udało nam się pójść do parku i dać ptakom trochę ziarna.

21 stycznia, to Narodowy Dzień Tulipana w Holandii. Jest to początek sezonu kwiatowego w tym kraju. Rozpoczyna się na placu Dam w Amsterdamie. Z tej okazji w wazonie musiały się pojawić moje ulubione kwiaty.

Nie mogłam przejść obojętnie obok cebulek żonkili i hiacyntów. Teraz już kwitną, a na jesień pójdą do ogródka.

W parku widzieliśmy piękną rasę kota. Zatrzymał się na chwilę i zdążyłam zrobić mu zdjęcie. Niestety aparat oddala i nie widać dokładnie jak wygląda. Nam przypominał trochę rysia. Pierwszy raz takiego kocura widzieliśmy.

Pod koniec stycznia wyszło słońce, było go u nas nawet sporo. Wyszło też więcej zwierzątek. Na kanałach pojawiło się więcej kaczek: białych, czarnych, dzikich. Wszędzie było słychać: kwa kwa kwa 🙂

Łabędzie odchowały swoje młode. Teraz młode są duże i jeszcze szare. Całymi gromadami siedzą na łąkach. I właśnie w styczniu pierwszy raz w życiu zobaczyłam czarnego łabędzia! Stał sobie sam jeden wśród białych. Niestety był daleko i na zdjęciu nie było by go widać. Szkoda, ale ja gołym okiem widziałam jego czerwony dziób. Łabędzi jest też mnóstwo nad kanałami przy domach. Spacerują i jedzą trawę.

Jedno z większych domostw w miejscowości obok naszej – Brielle. Jest duży ogród, przedzielony malutkim kanałem z mostkiem. Fajnie to wygląda.

We wsi, w której pracuję znajduje się mnóstwo szklarni, całe skupiska. Obok szklarni często pasą się owce, kozy, kaczki czy kury. Taki widok można spotkać:

Do następnego 🙂