MUMINKI

Moja ulubiona bajka z dzieciństwa. Będąc na urlopie w Polsce, niestety nie dałam rady odwiedzić mojego ulubionego antykwariatu i Empiku w Częstochowie. Ale wskoczyłam do miejscowej księgarni, bo nigdy nie wracam do Holandii bez książki.

Znalazłam kilka ciekawych pozycji- kryminały i thrillery, które zostawiłam Mamie, bo cierpi na książkowe braki. Niestety kilka księgarni jest zamkniętych, w zasadzie zlikwidowanych, w tym ulubiony Matras. I to nie dlatego, że Polacy nie czytają. Wręcz przeciwnie, uważam, że teraz mnóstwo ludzi czyta. Więcej niż kiedyś. Pani w jedynej ocalałej księgarni powiedziała, że niemal każdy korzysta teraz z elektronicznych książek i kupuje przez internet, dlatego sklep jest biednie wyposażony. Ja jednak coś kupiłam.

Moje oko wypatrzyło dwa tomy „Muminków” 😊 Właściciele księgarni zamówili te książki dla swojej wnuczki, ale mi je sprzedali, stwierdzili, że zamówią ponownie 🙂 Autorką „Muminków” jest Tove Jansson.

Tove Marika Jansson- fińska pisarka, malarka, ilustratorka i rysowniczka komiksowa pochodzenia szwedzkiego. Urodzona 9 sierpnia 1914r w Helsinkach. Znana jest najbardziej jako autorka ilustrowanych przez siebie książek dla dzieci o Muminkach, które przetłumaczono na ponad 30 języków. Zmarła 27 czerwca 2001r w Helsinkach.

Pierwsza część znanej na całym świecie serii książek Tove Jansson o Muminkach ukazała się w Finlandii w 1945r, polscy czytelnicy jednak zapoznali się z nią dopiero 50 lat później – w 1995r dzięki przekładowi Teresy Chłapowskiej. Nie było to pierwsze spotkanie z sympatycznymi trollami, gdyż 31 lat wcześniej nakładem Instytutu Wydawniczego „Nasza Księgarnia” ukazał się, jako pierwszy w Polsce, trzeci tom z cyklu: „W Dolinie Muminków”. Pierwszą tłumaczką oraz promotorką twórczości Tove Jansson w Polsce była Irena Szuch- Wyszomirska. W drugiej kolejności została wydana część piąta- „Lato Muminków”, 1967, następnie szósta- „Zima Muminków”, 1969, siódma- „Opowiadania z Doliny Muminków”, 1970.

Po śmierci tłumaczki spolszczenia pozostałych książek z serii podjęła się Teresa Chłapowska. Przełożyła nie tylko dwa ostatnie tomiki (Tatuś Muminka i morze, 1977 oraz Dolina Muminków w listopadzie, 1980), lecz także pominięte części początkowe (Kometa nad Doliną Muminków, 1977, Pamiętniki Tatusia Muminka, 1978, i na końcu tom pierwszy: Małe trolle i duża powódź, 1995).

„Nasza Księgarnia” publikuje te książki do dziś. W ubiegłym roku wszystkie tomy ukazały się w nowej szacie graficznej z barwnymi okładkami. Obecnie, z okazji setnych urodzin wydawnictwa, powstało dwutomowe wydanie zbiorowe całej serii. Idealny prezent dla fanów Muminków.

Moją ulubioną postacią z bajki był m.in. Włóczykij. To chyba najbardziej tajemnicza postać. 23 lipca jest zresztą obchodzony Dzień Włóczykija 🙂

Lubię też Bobka. Mała menda społeczna, która dokuczała wszystkim 🙂 Mendą była też Mała Mi, ale ona akurat trzymała z Muminkami. Kolejną fajną postacią jest Czarownica, babcia Alicji, która zaprzyjaźniła się z Muminkami, ale babcia zabraniała jej się z nimi kumplować. Fajny miała głos i próbowałam go naśladować:)

Do następnego 🙂

NIE BYŁAM…

dawno w kringloopie. Kringloopie w moim mieście. Moim ulubionym kringloopie. Dzisiaj piątek i mieliśmy wolne w pracy, bo miała przyjechać maszyna usuwająca liście z podłoża. Pojechaliśmy do „dziada” szukać krzeseł na imprezę, bo niestety nie posiadam aż tylu.

Organizujemy Halloween i będzie nas w sumie 8 osób. Potrzebuję trzech krzeseł, najlepiej rozkładanych. Znalazłam w kringloopie tylko jedno. No nic, będę kombinować dalej… Oprócz krzesła, znalazłam mnóstwo świątecznych ozdób, bo w kringloopie o tej porze królują bożonarodzeniowe gadżety. Oczywiście, nie przeszłam obok nich obojętnie 😁 Teraz „mam fazę” na dekorowanie domu na Halloween, ale już myślę nad Bożym Narodzeniem. Uwielbiam ozdabianie chałupy! Gorzej potem że sprzątaniem ozdób… Kilka zdjęć, co tam można znaleźć:

I mnóstwo świątecznych ozdób:

A to nasze zdobycze:

Minichoinka stanie na komodzie w sypialni.

Panu Mężowi spodobały się ptaszki na choinkę.

Ja znalazłam świeczkę w kształcie choinki i wazon/doniczkę- buty Św. Mikołaja. Są naprawdę urocze.

A to świeczki na baterie, które będą włożone do środka dyni. Duża po 1€ a mała 50 centów. Mialam kupić w Actionie i pewnie by były droższe.

Miotła za 2,50€. Bez kija. Muszę coś wymyślić. Mam kijki bambusowe, trochę za cienkie, ale coś się wykombinuje. Miotła stanie przed domem obok dyni.

4 fajne kieliszki do jajek. Czasem udaje nam się je ugotować na miękko, ale nie było ich w co włożyć żeby wygodnie zjeść. Teraz już mam muchomorki 🍄. Pojemnik na kawę. Pijemy tylko czarną, fusiastą. W sumie tylko ja, bo Pan Mąż ma też ciągoty do cappuccino, takiego w saszetkach i to na tę kawę ten pojemnik. Jest na nim napisane, że pochodzi z angielskiej kolekcji (West Sussex) Lauren Ann Hunter Collection established 1916. W internecie jest mnóstwo rzeczy tej marki, np pojemniki na cebulę, cukier, mleczko do kawy. Bardzo ładna kolekcja. Marzy mi się taki zestaw. W tej chwili mam zbieraninę, ale próbuję zebrać komplet. A mężowe saszetki z kawą będą w jednym miejscu 🙂

Do następnego 🙂

DZIEŃ GIER PLANSZOWYCH

Planszówki wróciły do gry. Kiedyś grałam w Eurobusines. Zresztą do tej pory lubię tę grę. Ale oprócz tego, wkręciłam się z Panem Mężem w inne gry. A jest ich mnóstwo.

Dzień Gier Planszowych, to coroczne święto miłośników planszówek obchodzone 10 października. Inicjatywa jest wspierana przez wydawców, sklepy, media, szkoły, kluby i inne miejsca dla graczy. Jest to bardzo fajny sposób na spędzanie czasu. Jesienne wieczory wręcz zachęcają do gry. Oprócz świetnej zabawy, można się czegoś nauczyć, wysilić mózg, pomyśleć. Zależy jaka gra, a tych jest do wyboru, do koloru. Holendrzy spędzają tak często Sylwestra. My też się tak bawiliśmy. Mamy kilka gier, które kupiliśmy w Polsce.

Gloom

To jest idealna gra na Halloween. W Gloomie cel jest smutny, ale prosty: spraw, by Twoja dziwaczna rodzina doświadczyła największych możliwych tragedii, zanim przejdzie na tamtą stronę. Ogólnie rzecz ujmując, trzeba wszystkich wpędzić do grobu. Postacie muszą cierpieć najgorsze tragedie, np choroby, atak mięsożernych myszy… Próbowaliśmy w to grać, ale przyznam, że początek wcale nie jest łatwy. Z pomocą przyszły filmiki na YouTubie. Jeszcze do końca wszystkiego nie rozumiemy, ale będziemy próbować, bo gra ciekawa 🙂

Szarada

Bardzo lubię tę słowną grę planszową. Polega ona na układaniu na planszy wyrazów. Celem gry jest zdobycie jak największej ilości punktów za utworzone słowa. Można samemu ustalić jakie wyrazy są dopuszczane, czy tylko polskie, czy obcojęzyczne. Czy tylko rzeczowniki. Czy układamy na skos, czy tylko pion-poziom. Czasem wychodzą naprawdę dziwne słowa:)

Milionerzy i bankruci

Nowość, którą teraz kupiliśmy będąc w Polsce. Jeszcze w to nie graliśmy. Gra polega na licytacji i blefowaniu. Gracze- milionerzy rywalizują o najcenniejsze dobra luksusowe. Aby wygrać, trzeba rozsądnie inwestować swoje miliony oraz unikać złodziei i problemów podatkowych.

Grunt to zdrowie

Gra planszowa ilustrowana rysunkami Andrzeja Mleczko, którego lubię. W kolejce do lekarza dzikie tłumy. A o świcie chcesz być pierwszy w rejestracji. Nic z tego! Pozostali pacjenci tylko czekają na twój błąd, aby wyprzedzić cię w drodze do specjalisty. Masz owsiki, łupież a może haluksy? Więc trzeba wziąć udział w zabawie, w której spostrzegawczość jest tak samo ważna jak planowanie. Zdrowie jest w tej rozgrywce najważniejsze. Granie dopiero w planach. Sądzę, że to będzie dobra zabawa 🙂

Karty Dżentelmenów i (nie) powinieneś

To jest to, co zrobiło furorę w zeszłym roku w Halloween! Można boki zrywać ze śmiechu. Jeśli ktoś ma dystans do siebie i świata, zna się na żartach, to gra jest dla niego. Jest to typowa imprezowa gra karciana. Kart Dżentelmenów jest chyba 6 części. My mamy dopiero jedną. Te dwie gry różnią się tylko nazwą. Chodzi w nich o to, żeby jak najlepiej dobrać odpowiedź do wylosowanego pytania, czy urwanego zdania. Odpowiedzi są chamskie, nieprzyzwoite, rasistowskie i często z przekleństwami. Polecam, bo zabawa świetna!

Do następnego 🙂

MINĄŁ WRZESIEŃ…

Wrzesień był dla mnie urlopem, który spędziliśmy w Polsce. A urlop był imprezą. Najpierw ślub i wesele brata a tydzień później chrzest synka Pana Męża siostry.

Na wesele się niestety spóźniliśmy. Dlaczego? Bo nie było szans na szybsze opuszczenie pracy. Wyjechaliśmy w piątek o godzinie 20:00, w sobotę około 14:00 położyliśmy się spać na trzy godziny. Potem szykowanie i w tango. Na ślubie nie byliśmy a na sali weselnej pojawiliśmy się dopiero o godzinie 21:00. Nie lubię tańczyć a jednak tańczyłam a potem były zakwasy. Szpilki zamieniłam na trampki i to była najlepsza decyzja 🙂

Przed urlopem wreszcie się ochłodziło w Holandii. Było ciepło, ale już nie upalnie. Pewnego wieczora nadciągnęły ciężkie i ciemne chmury a z nimi ulga od duchoty. Pojawiła się burza i porządny deszcz. Od tamtej pory pogoda zaczęła mi odpowiadać.

W sklepach pojawiły się cebulki tulipanów, żonkili, krokusów i innych takich, które trzeba wsadzić we wrześniu i na wiosnę zakwitną. Kupiłam tego sporo i zawiozłam do Polski w ramach prezentu. Teraz wożę dla rodziny pomidory i rośliny cebulkowe 🙂

W Actionie pojawiły się dekoracje na Halloween. W tym roku, tak jak poprzednio, organizujemy imprezę u nas. Każdy musi się przebrać. Uwielbiam tę zabawę. Mam już kilka gadżetów, w tym ten świecznik:)

A poniżej holenderski wrzesień: było trochę słońca i trochę deszczu. W miejscowości obok odbywał się nawet koncert jazzowy.

Gdy wyjeżdżaliśmy w piątek wieczorem, było ciepło i padał delikatny deszcz. Po całonocnej jeździe, na granicy zatrzymaliśmy się na kawę i śniadanie. Najbardziej smakowała mi kiełbaska:)

A po weselu nadszedł czas na najlepszy sport Polaków, czyli grzybobranie! Uwielbiam! Uwielbiam zbierać i jeść grzyby. Wpadłam do lasu i niemal od razu natrafiłam na grzyby. Było ich całkiem sporo. Nazbieraliśmy z Panem Mężem naprawdę dużo. Poszły do zamrożenia i przyjechały z nami do Holandii. Będzie zalewajka i sos.

Odwiedziliśmy też ulubioną pizzerię. Objadłam się pizzy na zapas. Naszą ulubioną jest ta z serem, szynką i pieczarkami, ale tym razem spróbowaliśmy z dodatkiem papryki i salami. Sądzę, że pizze są jeszcze lepsze, bo zmienili grubość ciasta. To jest fajne, cieniutkie. Pycha!

Pan Mąż skorzystał z okazji i poszedł na hod-doga a potem na polski specjał, czyli zapiekankę do ulubionej budki z fast foodem. Ja jem tam tylko frytki. Zapiekanka była w dwóch wersjach: standardowo z pieczarkami i drugi wariant z surówką, taką jaka jest zazwyczaj w hod-dogach. Samą zapiekankę lubię, z surówką nie dla mnie.

Przed końcem urlopu musieliśmy się zaopatrzyć w polskie wędliny. W Holandii nie ma aż tak dużego wyboru. Kolejka była długa, bo przywieźli swojskie kiełbasy. Kupiliśmy m.in zapas cienkiej.

A to jeden z ostatnich ciepłych wieczorów w Polsce. I jeden z ostatnich dni urlopu:

Do następnego 🙂

OGRÓD IDZIE SPAĆ…

Nadszedł wreszcie ten czas, gdy robimy porządek z roślinami przed zimą. Chcieliśmy zrobić dużo więcej, ale jak już zaczęło padać, to długo nie przestawało. Zrobiliśmy minimum.

Ogród ogólnie zarósł. Ciężko było kosić trawę, gdy wszystko było w deszczu. I tak mamy w planach na wiosnę usunąć część kostki, bo chcę pas trawy. Zrobiłam przegląd roślin. Część jeszcze kwitnie, np fuksja.

Mam nadzieję, że bez problemów przezimuje i zakwitnie znowu, bo akurat tej się to udało. Hortensje przetrwały upały. Kwiaty zbladły, ale roślina wypuściła nowe listki. Agrest Jacuś w tym roku nie został obgryzione przez małe liszki. A ogólnie – odpukać- mało mam ślimaków. Raz na jakiś czas jakaś menda się pojawi. Może faktycznie sól je odstraszyła.

Moje ulubione goździki ogrodowe też sobie radzą. Jak zawsze pewnie przetrwają zimę i na wiosnę i lato będą kwiatki wypuszczać.

Szafirkom się za to coś pomyliło i nie czekały do wiosny. Wyszły znowu 🙂

Palmy mrozoodporne i agawy (mam po dwie sztuki) odzyskały kolor i siły po suszy. Wypuściły nowe liście.

Najgorzej skończył groszek cukrowy, bo niestety usechł. Zaczął się powoli piąć po kratce, ale niestety nie dał rady. Dzisiaj znalazłam jednak jedną samotną roślinkę, która próbuje rosnąć. Nie wiem, czy coś z tego będzie…

Za to zielistka od sąsiadki zaszalała. Wypuściła mnóstwo pędów z kwiatkami. Ogólnie rozrosła się. Jutro jeszcze zostanie na dworze. Przed urlopem zawędruje do domu. I tu już przezimuje.

Tak w ogóle, to już poczułam jesień na całego. Byliśmy w Actionie. Kupiłam kilka ozdób jesiennych: liście sztuczne i lampki w kształcie dyń. Wsadziłam do wazonu a światło daje przytulny i ciepły efekt.

Po drodze do sklepu, zatrzymaliśmy się przy minisklepiku przydrożnym, gdzie można kupić różne rośliny, ale akurat w tym momencie były dynie i tykwy. Tykwy są piękne. Wybrałam zieloną- wężową i postawiłam ją z resztą ozdób przed domem. Do tego w sprzedaży był ładny stroik jesienny . Teraz stoi na stoliku przy kanapie 🙂 A w miejscu, gdzie wisiał kwiat, powiesiłam teraz latarenkę metalową. Wygląda to naprawdę fajnie. Mam w planach kupno świec pomarańczowych i czarnych. Włożę je do dwóch latarni ogrodowych, które do tej pory stały w ogrodzie. Planujemy Halloween, więc będzie pasowało.

Do następnego 🙂

SOS I OGÓRKI

Co zrobić z nadmiarem pomidorów, które są do wyrzucenia? Przerobić na sos pomidorowy. Ogórki też się przydadzą.

W zeszłym roku robiłam ogórki w curry i sałatkę warzywną w słoikach a teraz postanowiłam zrobić sos pomidorowy i kiszone. Oczywiście to też był pierwszy raz. Kiszone podobno zawsze wyjdą. No to ok. Trzeba zrobić. W internecie znalazłam co i jak. Potrzebny był chrzan, czosnek, koper i oczywiście ogóry. W przepisach często był podawany liść dębu lub winogrona. Po lesie biegać i szukać dębu nie zamierzałam. Korzenia chrzanu też nie miałam. Świeży koper i czosnek już tak. Ale w polskim sklepie znalazłam specjalną mieszankę do ogórków kiszonych. Do większego słoja i dwóch mniejszych, litrowych słoików upchnęłam ogórki, wsypałam mieszankę, dodałam koper i ząbki czosnku a następnie zalałam gorącą wodą z solą. I sobie ładnie kisną.

W pracy mamy teraz bardzo dużo pomidorów, które nie nadają się na sprzedaż. Kupuję je pan Turek i cholera wie co z nimi tam sobie robi… Ja zbierałam tzw „bulwy”, czyli te największe, z których do tej pory robiłam zupę. Przynosiłam codziennie po pudełku. Zachciało mi się sosu pomidorowego, który nada się i do pizzy i do spaghetti. Przepis oczywiście z internetu. Kupiłam suszone oregano, świeżą bazylię, czosnek już miałam i do gara.

Najpierwej je wyparzyłam w gorącej wodzie i obrałam za skórki. Potem pokroiłam na kawałki i do blendera. W garnku o grubym dnie gotowałam i doprawiałam na bieżąco. Z gotowaniem było ciężej, bo robiłam to przez dwa dni po pracy. Z rzadkiego soku, musiała powstać dosyć gęsta papka. No i była:

Wlałam ją potem do słoików i jeszcze do pasteryzowania. 15 minut i można wyjmować. Usłyszałam pyknięcie, więc słoiki się zamknęły.

Ostatnio otworzyliśmy jeden mały słoik, bo Pan Mąż robił spaghetti. Wyszło pyszne. Gdy nie wykorzystujemy całego słoika, na wierzch wlewa się troszkę oliwy i do lodówki. Na pewno nie spleśnieje. Robiłam tak kiedyś z koncentratem pomidorowym i faktycznie działa. Doszłam do wniosku, że robienie słoików na zimę bardziej mi się podoba, niż np.pieczenie ciast. Wkręciłam się w to. Nie jest trudne 🙂

Do następnego 🙂

JESIEŃ JUŻ BLISKO, CZYLI DYNIE I DEKORACJA PRZED DOMEM

Postanowiliśmy się wziąć za porządki w ogrodzie przed jesienią i naszym urlopem. Trzeba wszystko posprzątać i uporządkować, bo potem będą już tylko wiatr i deszcz.

Doszłam do wniosku, że w tym sezonie nie kupię dyń w centrum ogrodniczym, bo po co przepłacać. Pomyślałam, że znajdę tutejszego farmera. Szukałam i znalazłam 10km od naszego miasta, w miejscowości Geervliet, gospodarstwo ogrodnicze. Jest to rodzinny biznes. Zaczęli już sezon na dynie. Bingo! W sobotę otwarte do 15:00. Jedziemy. Okazało się, że zrobili wystawę w stodole. Na snopkach słomy i drewnianych stołach było mnóstwo dyń i tykw. Różnej wielkości. Do tego w koszach mniejsze. Można było też kupić jesienne stroiki i suszone bukiety. I pojedyńcze kwiaty. Wstawione były też drewniane ławki że stolikami, przy których klienci pili kawę i herbatę. Właściciele bardzo mili. Mogłam bez problemu zrobić zdjęcia.

Teraz już wiem, gdzie będę jeździła co roku 🙂 Kupiłam kilka dyń. Zrobiłam też stroik na drzwi. W Actionie kupiłam kółko, do którego przykleiłam sztuczne liście, dynie i jabłka. Wykorzystałam klej modelarski Pana Męża. Póki co, wszystko się trzyma. Ozdoby miałam jeszcze z zeszłego roku, które były stroikiem domowym. Stwierdziłam, że nie będę tego w domu trzymała, będzie dobre na zewnątrz.

Przed domem zmieniłam wystrój. Hortensję wyniosłam na podwórko. Został krasnal i wiewiórka. Przesadziłam wcześniej kupione chryzantemy i wrzosy. Dodałam dynie. Wcześniej spryskałam je lakierem do włosów, może nie zgniją tak szybko.

Szukając dyniowej farmy, znalazłam holenderskie blogi, na których można co nieco o dyniach się dowiedzieć:)

O świętach i nie tylko.

https://oktoberdots.com/blog/. Tutaj jest mnóstwo ciekawych przepisów kulinarnych 🙂

A na koniec dwie piękne dekoracje z mojego miasta 🙂

Do następnego 🙂

MINĄŁ SIERPIEŃ…

Wreszcie! Wreszcie wrzesień! Blisko jesieni na którą czekam. Już nawet obmyślam, jak ustawię wrzosy i chryzantemy przed domem. Znalazłam nawet miejsce, gdzie kupię dynie.

Deszczu w sierpniu malutko, tyle co kot napłakał. Susza okropna i do tego palące słońce. Pogodynka pokazywała mi burze. Była – raz. Reszta, to tylko ciemne chmury, które przeszły bokiem. Po raz kolejny napiszę: nie znoszę upałów i znoszę je źle. Nikt mi nigdy nie wmówi, że gorąc jest dobry, że takie powinno być lato. Może być ciepłe, ale nie upalne. Lato lubię tylko z czterech powodów: można się kąpać wieczorem w morzu, pranie na dworze szybko schnie, ogród z kwiatami wygląda lepiej, niż zimą i można zrobić grilla na zewnątrz. A poza tym, to skwar, gorąc, rzeki wyschnięte, kupa robactwa i skóra się starzeje od słońca. Aha, no i krótkie noce i długie dni. A ja lubię wieczór i noc. Jestem człowiek – sowa.

Nie od dziś wiadomo, że zimno leczy. Po coś przecież jest krioterapia. Po coś są zalecane masaże kostkami lodu, czy zimne prysznice. Czytałam kiedyś o Aleksandrze Zajączek. Ta dama wyszła za mąż za generała Józefa Zajączka i brylowała na salonach. W Warszawie nazywano ją Lodową Damą. Urodę zawdzięczała dzięki zimnu. Spała w nieogrzewanej sypialni przy otwartym oknie, niezależnie od pory roku. Pod łóżkiem trzymała balię z lodem a poranki zaczynała od lodowatych kąpieli. Morsowanie się kłania:) Aleksandra nie spożywała gorących pokarmów. Jak na tamte standardy, gdy nie było kremów, liftingów i botoksow, uchodziła za piękną. W wieku 60 lat zasłynęła romansem z młodszym od niej o 40 lat hrabią Wojciechem Grzymałą.

Jako, że latem można wieczorem wejść do morza, to tak zrobiłam. Ale to było późnym wieczorem, po zachodzie słońca. Musiałam się schłodzić, bo upał był wtedy koszmarny. Łysy był wtedy okrągły, jak piłka i świecił pełną gębą, więc był odpływ. Woda mulista, ale i tak do niej weszłam.

Zebrałam też pierwsze śliwki. Jest ich więcej niż w zeszłym roku, ale drzewko ma jakąś chorobę. Nie chcemy go usuwać. Na jesień zostanie przycięte.

A to widok z okna z naszej „klasy”. Jeśli chodzi o szkołę, to jesteśmy podzieleni na dwie grupy: początkujący i zaawansowani. Najpierw godzina zajęć z polską nauczycielką. Zawsze na początku po holendersku opowiadamy o minionym tygodniu i weekendzie. I czytamy też wiadomości. Chodzi o to, że wybrane dwie osoby muszą przygotować materiał o tym, co aktualnie się dzieje, wydarzyło itp. Korzystać mamy z tej strony: https://jeugdjournaal.nl/ Ja ostatnio przygotowałam o nowym projekcie NASA- Artemis 1. Znowu lecą na Księżyc. Tym razem była awaria jednego z silników. Przy pracy pomagała holenderska ekipa. Dokładniej, przy panelach słonecznych, które są umieszczone na rakiecie. Doczytałam to i owo w internecie i dopisałam o manekinach (Helga i Zohan) w rakiecie, że chcą też wybudować wreszcie bazę na Księżycu. Potem przychodzi druga grupa, czyli początkujący a my idziemy na zajęcia 2godzinne z Holendrem- to były dyrektor tej szkoły. Na początku byłam przerażona. Ale teraz lubię te lekcję. Mnóstwo nowych słów, bawimy się w quizy, mamy ciekawe zadania i cały czas gadamy po holendersku. A ja, sama dla siebie, zaczęłam się uczyć też hiszpańskiego. Zauważyłam, że dzięki czytaniu książek bardzo szybko zapamiętuję słówka. Muszę wykorzystać mózg póki się da.

Poprzednio pisałam o prostym cieście z kruszonki. Zaniosłam kawałek sąsiadom. Otworzył Ron i elegancko powiedziałam, że upiekłam ciasto z… ziemniakami 🤦 Ah ten język… Miało być z truskawkami. Chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że holenderski jest łatwiejszy niż polski. Serio. W rewanżu sąsiadka też przyniosła ciasto, ale nie zapytałam, czy sama robiła, czy kupne. Powiedziała, że to indonezyjskie i „pandan”. Sprawdziłam o co chodzi. Pandan lub pandanowiec, to roślina o długich liściach. Wykorzystywana jest w kuchni azjatyckiej. Liście się mieli, a uzyskany sok, to naturalny barwnik spożywczy i aromatyczna przyprawa. Jak smakuje takie ciasto? Jest puszyste, miękkie, z posmakiem wanilii. Niezbyt słodkie. Ogólnie bardzo dobre, do kawy czy herbaty idealne.

Znalezione łabędzie pióra poszły na zakładki do książek:

Pierwsze jesienne dekoracje i kilka widoków:

Do następnego 🙂

POSIEKANE I POKROJONE

Wpis ten, już od dłuższego czasu chodził mi po głowie i wreszcie zebrałam zdjęcia. Dotyczy jedzenia, a konkretnie- warzyw. Zresztą nie tylko.

Pamiętam moje początki w Holandii. Wiele rzeczy mnie dziwiło. Było inaczej niż w Polsce. Nowością były dla mnie niektóre rzeczy do jedzenia. Na przykład takie ziemniaki… W Polsce kupowało się worek, samemu obierało i do gara. A tu nie. Oczy zrobiłam wielkie, kiedy kolega powiedział mi, że tu oprócz standardowych bulw, można kupić w małych woreczkach już obrane, pokrojone a nawet przyprawione kartofelki. I to w różnych kształtach: półksiężyce, kulki, plastry czy kostki. My do tej pory kupujemy całe worki ziemniaków do obrania. Pan Mąż wyszukał takie w sam raz idealne, bo to jego ulubione warzywo. Dla mnie ziemniak to ziemniak, więc jego wybór.

Holandia warzywami stoi. Por jest tu chyba na pierwszym miejscu. W marketach znajdziemy też woreczki z posiekanym porem, lub porem zmieszanym z innymi warzywami. Taki mix np z papryką czy marchewką. Często z tego korzystam, gdy robię zupę warzywną.

Bardzo wygodne jest kupienie woreczka z posiekaną już cebulą. Nie trzeba się męczyć z obieraniem, krojeniem i płakaniem. Z pieczarkami jest podobnie.

W Polsce, jak i tu kupimy brokuł i kalafior podzielony na różyczki. Ja znalazłam jeszcze kalafior- ryż. Czyli tak drobno posiekany, że wygląda jak białe ziarenka 🙂

No i wreszcie mnóstwo gotowych dań. Wybór duży. Wkładamy do mikrofalówki i obiad gotowy. Wśród nich są np różne makarony z sosami: bolognese czy carbonara. Do tego lasagne. Ale to nie tylko kuchnia włoska:) Bo są też ziemniaki (bardziej puree) lub ryż z kawałkami mięsa i sosem a obok np. marchewka z groszkiem. Oprócz tego, kupić można mix sałat z dodatkami takimi jak ryba, krewetki czy kurczak. W małych saszetkach znajdują się sosy.

Jadłam wiele z tych dań i przyznam, że są całkiem dobre. Jeśli ktoś nie lubi, nie umie gotować lub nie ma czasu, to jest to dobra opcja. Wygrzebałam coś z mojej zamrażarki. Nie są to warzywa w kawałkach a mięso. Konkretnie chodzi o pokrojony w drobną kostkę boczek i szynkę drobiową. Kupuję to często i zamrażam. Boczek przydaje się i do jajecznicy i do obiadu. Nawet taki zamrożony można dodać od razu do gara. Szynka jest pokrojoną w drobne paseczki. Jest mi potrzebna do mojej ulubionej sałatki.

Na koniec zostawiłam ser. Tu jest ogrom różnych serów już startych. Pomysł super, bo otwieram paczkę i mogę od razu rzucić na pizzę czy zapiekankę:)

Do następnego 🙂

JEZIORO VELUWEMEER

Trochę nam odbiło. Stwierdziłam, że kupimy voetbaltafel, czyli stół z piłkarzykami. Przejrzałam Marketplace i znalazłam fajny za 30€ aż z czterema piłkami. Miejscowość? Daleko.

Oferta była z miasta Mappel, w prowincji Drenthe, czyli ok 230km od nas. Jedziemy. Bo co tu robić w niedzielę? Zresztą w tej części Holandii jeszcze nas nie było. Drenthe, to prowincja najmniej zaludniona z pięknymi lasami i łąkami z wrzosami. Niestety były suche, lub odbarwione przez suszę. Mam nadzieję, że deszcz nadejdzie szybko i odzyskają swoją barwę. Dotarliśmy do Mappel, gdzie osiedla domów wyglądały trochę tak, jak te w amerykańskich filmach, czyli z dobrze utrzymanymi, czystymi i asfaltowanymi ulicami, zadbanymi ogródkami, podjazdami i domami wolnostojącymi. Tyle, że w mniejszej wersji.

Zapakowaliśmy stół do auta i ruszyliśmy z powrotem. Jechaliśmy ciut inną drogą i mijaliśmy naprawdę urocze wioski z dużymi domami/ willami krytymi strzechą. Znajdowało się tam mnóstwo łąk z krowami, bo tamtejsi rolnicy zajmują się właśnie ich hodowlą. Zresztą jest tam dużo nowoczesnych obór i pomieszczeń gospodarskich plus charakterystyczny zapach. Mimo to, naprawdę sielsko. Zobaczyłam wreszcie na żywo krowy o innym ubarwieniu, niż zazwyczaj. Do tej pory tylko łaciate. A tu nagle pastwisko z takimi cudakami:

Od razu przypomniały nam się słynne holenderskie ciastka z marcepanem 🙂

Krowy z zaciekawieniem patrzyły, jak robiłam im zdjęcia. Szkoda, że nie mogłam pogłaskać. Jechaliśmy dalej, aż dotarliśmy do jeziora Veluwemeer, lub Veluwe, które powstało w 1956r.

Jest to jezioro graniczące między prowincjami Flevoland po zachodniej stronie i Gelderland po wschodniej. To wąski zbiornik o powierzchni 30km kw, który rozciąga się z południowego zachodu na północny wschód. Średnia głębokość wynosi 1,55m. Występuje tam sandacz biały. Na jeziorze znajdują się wyspy: De Ral, De Snip, Pierland, De Kluut i De Kwak.

Wzdłuż jeziora jest wiele możliwości rekreacji wodnej i plażowej. Znajdują się tam kempingi i przystanie z łódkami. W 2013r odbyły się tam holenderskie mistrzostwa w łyżwiarstwie na naturalnym lodzie.

Nad jeziorem stało „osiedle” z domkami holenderskimi, które miały miniogródki często z basenami z jacuzzi. Ozdobione były dekoracjami morskimi. Obok znajdowała się recepcja i restauracja.Wczasowiczami byli głównie Niemcy.

Przy wejściu na kemping stały takie oto figurki:

Do następnego 🙂